Logiczne i jasne, zważywszy na moje obecne warunki lokalowe, porę roku i coraz krótsze dni.
Ale staram się jak mogę i dlatego dzisiaj z wielką przyjemnością chciałabym zaprezentować efekt mojego leśnego wypadu pod koniec października. Jak na porę sesji przystało, tym razem zupełnie inne okoliczności przyrody, niskie temperatury, i totalnie inne stylizacje. Nawet las zupełnie inny, bo liściasty.
Jak przed każdymi świętami Wszystkich Zmarłych i tym razem poczułam wewnętrzny obowiązek pucowania babcinego grobu. Nie z miłości do niezbyt kochanej babuni, nie z powodu bycia zobligowanym do tych czynności poprzez pozostawienie mi cennych babcinych pamiątek, czy majątku, bo nic takiego do nas nie trafiło. Nawet nie z sentymentu.
W największym skrócie mówiąc, wszystkie najulubieńsze dzieci i wnuki mają to w nosie, łącznie z tymi którym przypadły w udziale rodzinne klejnoty, a ktoś to przecież zrobić musi.
No to jeżdżę z wiaderkiem i ściereczką posprzątać babciną ciasną kawalerkę, a raczej to co nad nią stoi. O tej porze roku zazwyczaj samochodem, bo to już i chłodno i wietrznie, czasem nawet mroźno. Tym razem jednak Polskie Koleje Państwowe wymusiły na mnie wybór rowera jako środka transportu. Ktoś genialnie wpadł na pomysł wyremontowania przejazdu kolejowego pod koniec października zamykając samochodom normalny i bezpośredni dojazd na cmentarz. Akurat na samo cmentarzowe święto- idiotyczne posunięcie.
Ja jednak, jako rasowa optymistka :P widziałam szklankę do połowy pełną.
Nie było to też znów takie trudne. Słońce świeciło, wiatru nie było, warunki całkiem znośne. No a przy tym, co okazało się wyjątkowo istotne, miałam sporo czasu na podziwianie okolicznej przyrody. A jak przyroda to przecież teoretyczne plenery na zdjęcia, szczególnie że droga zamknięta więc z bardzo ograniczonym ruchem samochodowym. Trudno o lepszejsze warunki ;).
Na a kiedy moim oczom ukazała się mała polanka usypana żółtymi liśćmi wiedziałam, że muszę tam wrócić z lalką i aparatem. Jedynym problemem było tylko znalezienie pretekstu kolejnej rowerowej wycieczki i trafienie na dobrą pogodę (oświetlenie).
Teoretycznie oba warunki udało się spełnić dzień przed świętem. Przecież trzeba było sprawdzić, czy przypadkiem droga nie będzie już przejezdna dla samochodów, szczególnie że w godzinach popołudniowych na niebie pojawiło się piękne słoneczko.
Rozsądny powód wycieczki był, idealna aura była, pomysł na stylizacje był. Ale tak jak to sobie sprawnie i gładko wymyśliłam w głowie, tak w realu wszystkie plany wzięły w łeb :D
Po pierwsze- kreacje.
Ambitnie założyłam że ofotografuję dwie lalki, ale że miały być to dwie niezależne sesje, stylizacje miały być także różne.
Jedną z nich miała być robiona na drutach beżowo szara sukieneczka, która jeszcze nie istniała. Należało ją tylko wydziergać ;).
Druga miała zostać stworzona na bazie zielonego płaszcza, którego kiedyś przestawiłam na zbiorówce okryć jesiennych :).
Niestety, pomimo wielkich chęci stworzenia sukienki, ostatecznie nie udało się jej na czas zszyć (a i tak dziś mogę powiedzieć że nic by z tego nie wyszło, bo sukienka jest za duża), dlatego musiałam wymyśleć jakiś zestaw na szybko. A żeby było zabawniej, w wyniku tej nowo powstałej presji zapomniałam o mojej zielonej bazie do drugiego stroju, dlatego i w tym przypadku przygotowałam coś zupełnie innego.
Po drugie- pogoda.
Rzeczywiście całe przedpołudnie i część popołudnia nie były słoneczne, dlatego sesję przekładałam na późniejszą godzinę. Jakaż radość mnie ogarnęła gdy nagle słoneczko zaświeciło w moje okno. Znaczy że jednak się doczekałam.....
I z tej radości.... potłukłam mój wielki wazon. Rozwalił się w proszek, proszeczek, proszuniek.
No przy dwóch kotkach buszujących po mieszkanku jak w zbożu nie mogłam sobie pozwolić na pozostawienie podłogi upstrzonej wałeczkami szkła i polecieć szybko na sesję. Szczególnie że przy moim pechu sama bym w to wlazła gołymi stopami raczej prędzej niż później.
Jak to posprzątałam, lalki odziałam, obułam i oczapkowałam okazało się że jestem samiutka w domu bo przecież trzeba było dokupić jeszcze kwiaty doniczkowe na pomniki.
Komórki zostawione w domu, brak kontaktu, a ja nie wiem czy ktoś zabrał ze sobą klucze. A słońce z minutki na minutę po prostu gasło w oczach.
I ta wewnętrzna walka.
Pojadę, zostawię otwartą kotłownię na wszelki wypadek i pojadę. A jak ktoś się włamie? Niby życiowe oszczędności leżą na koncie a nie w skarpetach w komodzie, ale odrobine gotówki dobrze w domu mieć zawsze. 400 złotych niby nie majątek, ale lepiej je mieć niż nie mieć. Zostanę.
Tylko że słońce tak szybko blaknie......
Poza tym, kto by się włamywał do domu w biały dzień??!!
Pojadę. Lada moment ktoś przecież przyjedzie, mieszkanko nie będzie długo same.
No ale jak tak zostawić drzwi niezamknięte.... to przecież kuszenie losu. Przede wszystkim rozsądek. Lubię lalki, jeszcze bardziej lubię je fotografować, ale nie do tego stopnia.
Z drugiej strony to gasnące słońce..... Tak rzadko ostatnio pojawia się na niebie. Kto wie, czy będzie okazja załapać się jeszcze na kolejne tej liściastej jesieni....'
Pojadę. Trudno. Jak się wychodzi z domu to trzeba pamiętać o kluczach. Będzie nauczka.... a dla mnie przy okazji opierdzielonko.
To nie pojadę. Poczekam pięć minut, a potem podejmę decyzję.
Oczywiście pięć minut przedłużało się o kolejną dychę, potem jeszcze o pięć minut.... itd. itd.
Kiedy ostatecznie wsiadłam na rower, słońce choć było jeszcze całkiem wysoko na niebie, przestało zupełnie świecić. Jakby zaginęło na niebiańskim firmamencie.
I tyle miałam moich idealnych warunków, bo przecież nauczona doświadczeniem wiem, że choć na zewnątrz jest jeszcze całkiem jasno, w lesie jest dużo ciemniej- taka druga strefa czasowa :).
I nie na tym skończyły się moje podróżnicze przygody, bo znacie mnie już przecież na tyle żeby kłopotów ciąg dalszy przewidzieć :)
Ale o tym już przy okazji następnego wpisu.
Natomiast teraz chciałabym zaprezentować Wam Dianę
Kolekcja: no name
Modelki: Diana
Ponieważ, jak już pisałam, pierwotna koncepcja prezentacji nowych ubranek które chciałam Wam pokazać, z powodu mojej leniwości, nie została ukończona na czas, musiałam improwizować. Na dodatek pod lekką presją czasu. W takich okolicznościach wolę stawiać na rzeczy już wcześniej prezentowane. Tak dla spokojności, że nie schrzanię ich debiutu głupim czy niedopasowanym zestawem. Szczególnie że karton z "użytymi już" ubrankami miałam pod ręką, a ten jeszcze nieprezentowany stał wysoko na półce. Zdecydowanie łatwiej, szybciej i dużo bezpieczniej było mi sięgnąć po te już ofotografowane.
Stąd Diana dziś w zupełnym misz-maszu :)
Berecik swój pierwszy raz zaliczył w zeszłym roku podczas spontanicznej sesji ze śniegiem na balkonie. To wtedy miała swoją wielka premierę moja drutowa dłubanina.
Etola to wdzianko z kolekcji Urban Africa II.
Spodnie, świeżynka ze Sweet Flower.
No i tylko z bluzą mam kłopot. Nie dość że ją przy wciąganiu poprułam (uparłam się wciągać ją od dołu kiedy powinna być wciągana przez głowę), to nie mogę sobie przypomnieć kiedy została zaprezentowana, a dałabym głowę, że już ją widziałyście.
Niestety zdjęcia nie są takie WOW jak być powinny. Zabrakło tego zgaszonego słońca. Miało być słonecznie-żółto-ciepło, a wyszło szarówkowo-smutnawo-buro.
I stąd obecność photoshopa na zdjęciach.
Poza tym dawno go nie używałam, więc to też może być taka niezła odmiana :) :) :)
a na koniec cudeńko trochę przerażające i mroczne....
nawet nie wiem jak udało mi się to zrobić
Ciekawy misz masz i w ciuchach i w zdjęciach:) Swoją drogą Diana przypomina mi tu trochę Cristel z Dynastii na grzybach:)Ale już na poważnie: efekt jaki uzyskałaś po fotoshopie naprawdę niezły! ag
OdpowiedzUsuńWydaje mi się że ostatnio to sponsorem bloga jest literka D jak Dynastia. Ale Cristal na grzybach - rewelka !!! :D :D :D :D
UsuńI chyba masz racje, że etola w lesie to spora ekstrawagancja :)
Ale kto Barbie zabroni, w końcu czymże jest moda jak nie zabawą i balansowaniem na krawędzi.
uwielbiam te twoje opisy:) Mi się podoba najbardziej pierwsze zdjęcie no i ostatnie DG
OdpowiedzUsuńDzieki :)
UsuńA moim faworytem jest chyba przedostatnie z tyłeczkiem na pieńku