czwartek, 30 lipca 2015

Moja muza

Sukienka-moja muza, która stała się inspiracją w zasadzie dla kilku kreacji, choć szkoda że nie dla tej jednej wyśnionej i wymarzonej, nie mogła być "przy okazji" wrzuconą fotką nawet do najlepszego z najlepszych wpisów.
Jako mojej wiecznej inspiracji należał się jej wpis samodzielny.
Oczywiście ciągle i nieprzerwanie ubolewam nad faktem że jest to, jak do tej pory, dzieło niedoścignione, do którego nie mogę się nawet zbliżyć. Ale będę jeszcze próbowała, dopóki starczy mi sił, ale przede wszystkim szyfonu :)
Jej historię już znacie więc nie będę się powtarzała i od razu przejdę do konkretów.
Niestety, tym razem nie spełnię całkowicie Waszych próśb i cudo nie zostanie zaprezentowane na ciałku, ale proszę miejcie na uwadze ze zakochałam się w nie właśnie w wersji na wieszaku.
Nie zaklinam się również że sukienka nigdy nie zostanie zaprezentowana ponownie na tym blogu i tym razem z "wypełnieniem", ale to za jakieś 7-8 kilogramów mniej :).
Akurat szczęśliwie tak udało się to zorganizować, że na czas zdjęć matka natura postanowiła ze nmą wyjątkowo współpracować.
Wiało tak, że myślałam że mi łeb urwie, ale to dobrze, bo właśnie w tańcu sukienka prezentuje się najpiękniej :)
Oto ona:
 

 

 

 Kocham ją za te niebieskie lamparcie wzory, to niecodzienna kolorystyka jak na ten zwierzęcy wzór. Uwielbiam jej nasycony róż ale przede wszystkim kocham ją za to że nawet przy bezwietrznej pogodzie powiewa przy każdym kolejnym kroczku.

Dla przypomnienia załączam również  jej nieudaną podróbkę, choć oglądając te zdjęcia można odnieść wrażenie że pierwowzór był tylko delikatną inspiracją a efekt końcowy żenującym dowodem mojej beznadziejności :(


 Oj daleko jej do oryginału a tą odległość możnaby mierzyć w latach świetlnych :).
Pamiętacie może jak pisałam że przy sukience przedobrzyłam z odstępami między gumeczkami. Chciałam żeby były minimalne, żeby było idealne, ale zamiast tego wyszło coś, co uwielbia zjeżdżać z biustu. Po sesji obiecywałam że dorzucę coś na górę, tak,  żeby przy kolejnych zdjęciach nie musieć już podciągać sukienki non stop. Tak też zrobiłam.
Również obiecywałam że lekko naddużej tiulowej wstawki na dole nie ruszę, cóż ruszyłam. Jest znacznie skromniej, sukienka straciła pazur, ale mimo wszystko jestem zadowolona z poprawki. W wersji pierwotnej było tego za dużo.
 

 
 
Więcej poprawionej sukienki planuję pokazać przy okazji prezentowana wersji maxi, od której właściwie wszystko się zaczęło :)

środa, 29 lipca 2015

Znów sosny, świerki i mech


Czyli oficjalnie sezon szyszkowy rozpoczęty.
Trzy pierwsze reklamówki przyniesione :)  ale przecież w życiu nie o reklamówki chodzi.

Dałam słowo że stroje kostiumowe na blogu się pojawią. Oczywiście wolałabym żeby w formie "lepszej" niż "gorszej" (poziom trzeba trzymać :P) jednak oznacza to dla mnie trochę stawanie na uszach, rzęsach i końcu języka żeby wszystko ostatecznie okazało się miłe dla oka.

Dziś stanęłam na uszach :)
Jak już wiecie warunki lokalowe ostatnio znacznie, znacznie ograniczyły moją swobodę twórczą.
Nie ma wypadów do bratowej, nie ma wypadów do brata, kurczę nie ma nawet wypadów na miasto po zakupy - nie licząc akurat tych kiedy to ja jestem szoferem. Wrrrrrrrrr.
O przydomowych plenerach mogę zapomnieć. Piękne makowe pole przekwitło, cudnie wyglądające hortensje usychają, o mojej kamiennej ścieżce nawet nie wspominam :(
Dodatkowo lampa w aparacie odmówiła współpracy więc nawet sesje wieczorno-nocne też odpadły, krótko mówiąc bieda. 
Wiem że już od dawna narzekam na warunki, ale tak źle to raczej w całej historii jeszcze nie było :/.

I wstyd się przyznać, ale przeprosiłam las.
Mało tego że las, to znów z przygodami.
U mnie nic nie może być lekkie, łatwe i przyjemne.

Szczęśliwie dla mnie pojawiło się w domu zapotrzebowanie na szyszki. Trzeba przesadzić lawendę, żeby się nie zmarnowała, uzupełnić braki w doniczkach. Powód wybrania się do lasu jasny, czytelny i co najważniejsze, wiarygodny.
Naciągnęłam na Summer bikini, spakowałam do reklamówki - och jak cieszę się, że tutaj gołe stopy są wręcz wskazane :P, - wsiadłam na rower i kierunek las. A w drodze olśnienie. Przecież tam też jest strumyk !!!!!!! Na prawdę może mi się udać cyknąć fotkę lub dwie w wodzie!!! Jestem genialna !!!! Czasami z przypadku, ale to mimo wszystko zawsze genialna.
Do lasu wjeżdżam rozglądają się wokół siebie trochę jak opętana. Mówi się trudno, ci mnie widzący niech sobie myślą i mówią co chcą ale musze się upewnić że nikt za mną nie wchodzi i znajdę 5 minut spokojności na krótką sesję. Nikogo za mną nie widać, nikt za mną nie kroczy, wygląda na to że będę miała swoją chwilę intymności i to jeszcze ze słońcem w tle.
Wewnętrznie czuję że to będzie dobra sesja i kilkoma niezapomnianymi zdjęciami. Dojeżdżam do strumyczka (choć  tak naprawdę bliżej mu do rowu :P), lekki trucht w jedną stronę, lekki w drugą. Wolę mieć pewność że nie będę się musiała tłumaczyć wścibskim babsztylom z lalki w wodzie i aparatu w ręku, zamiast cykać kolejne fotki.
Super - całkiem pusto,
nie super - zamiast adidasów trzeba było wskoczyć w kaloszki,
Super - na niebie mamy słońce,
nie super - woda obrośnięta drzewami i nie ma szans na przebicie się przez korony choć jednego promyczka.
I tak jest dobrze. Mam bikini, mam plener z wodą, słońce dołapię na fotkach z lasu. Kilka zdjęć musi wyjść, nie ma opcji.
Zaczęłam skromnie, przy strumyku, potem pomoczyłam trochę lalkowe nóżki.
Miejsce jako tło nienajgorsze, natomiast dla fotografa ze zwykłą cyfrówką bez dodatkowych obiektywów i pozbawionego opcji większego przybliżania, na dodatek w adidasach, taki teren to ogromne wyzwanie. Bo jak tu zrobić ujęcie od strony wody skoro obydwie jesteśmy na jej brzegu, i to tym samym :P.
Postanowiłam zaryzykować i przejść na drugą stronę.
Będzie też głębiej, dobrze, nowe możliwości, ciekawe ujęcia... ale cholera! zapomniałam zabrać nitki!!. Jak ja utrzymam lalę...
Szczególnie że zamarzyła mi się Halle Berry z Bonda :) Shit !!!
Do domu się nie zawrócę za żadne skarby, trzeba coś wymyśleć....
Włosy!!! Może i wygląda to okrutnie, może wygląda bardzo boleśnie, ale to jedyna możliwość na utrzymanie pionu, no i od czego jest photoshop :)

Kolekcja: Bikini
Modelki: Summer



 









A na deserek:
Wszystkim się wydaje ze życie modelki to luksus. Ciągły blichtr, blask fleszy, piękne stroje, pokazy, luksus, samoloty, podróże, hotele.
No nie zawsze.
Niekiedy warunki znacznie odbiegają od tych idealnych.....
Summer na przykład dotarła tym razem na sesję tak:



Moimi absolutnymi faworytami są zdjęcia po pas w wodzie. Wydają się takie realistyczne, prawie można zapomnieć że to lalka. Choć przy okazji ich robienia pojawił się dodatkowy problem ale o tym za chwileczkę.
Zamarzyło mi się również ujęcie Kylie Minogue z teledysku z Nick'iem Cave'm, ale można powiedzieć, że w tym wypadku uczeń przewyższył mistrza i o ile Kylie udawała topielicę w szuwarach, tak Summer stała się trupem pełną gębą.
Nie chcąc jednak przesadzać i zanadto kusić los, pomyślałam, że na tą chwilę wodną sesję zakończę, jeszcze ze dwie fotki w lesie przy pełnym słońcu i wystarczy. Może w drodze powrotnej, gdy przyjdzie mi na myśl jakaś fajna poza, jeszcze się tu zatrzymam. Na teraz dość. Kramik spakowałam i ruszyłam w las. Ledwie cyknęłam dwie fotki, ledwie usunęłam ślady przebytej sesji, ledwie zgięłam swój kręgosłup po pierwsze szyszki.... ktoś mnie woła z imienia.
Matka chrzestna, wracająca z grzybobrania. Zalał mnie dosłownie gorący pot.
Byłam tak blisko od dekonspiracji !!! Dosłownie o włos !!! Ktoś nade mną czuwa (dzięki Ci Elutku :))
Niespodziewany gość zamienił słów kilka po czym zostawił mnie i moje rozdygotane jeszcze serce w lesie. A ponieważ szyszek w lesie było jak na lekarstwo miałam czas nie tylko ochłonąć i dojść do siebie to jeszcze nabrać ochoty na podjęcie kolejnego ryzyka w postaci kilku dodatkowych zdjęć z wody. No co, w końcu hobby powinno wciągać jak narkotyk.
Szyszeczek uzbierałam, na rower wsiadłam, przy strumyku się zatrzymałam, zabrałam za wyciąganie panny z torby....i prawie jak w jeźdźcu bez głowy, dosłownie znikąd przed nosem śmiga mi dziewczynka na rowerze. Torbę w koszyczku zostawiłam, rower między nogi i wróciłam już spokojnie o domu.
Niech hobby wciąga, niech kusi, niech mami, zdrowy rozsadek i umiar mieć zawsze warto :P

A propos dodatkowych kłopotów z wodną sesją :)


Nawet do głowy mi nie przyszło, że woda może odbijać moją rękę przytrzymującą lalkę za włosy. Mało tego że nie przyszło, to przy pierwszych zdjęciach, skupiając się na pozie i twarzy Summer odbicia swojej dłoni nawet nie zauważyłam. Na szczęście to wszystko pojawiło się na tle odbitych liści, więc nie miałam żadnego kłopotu żeby dłoń ukryć przy pomocy photoshopa.

Zauważyłyście?


I na sam koniec, choć nie ma się czym chwalić, to uważam że porażki też trzeba umieć przyjmować z podniesioną głową. Nie wygrałam ani z Batmanem, ani z Grey'em. Zwycięzcom oczywiście gratuluję, choć i tak moim zdaniem komisja konkursowa to matoły :P !!!!! 

Pozdrowionka,
a jak kajaki?

piątek, 24 lipca 2015

Nowa

Chytry traci dwa razy, a mi się zachciało allegrowych aukcji-okazji.
No to mam, kurczę.
Zamiast za 80 złotych kupić sobie wymarzoną fashionistkę z wymarzonym kolorem włosów, fryzurką, wymarzoną fotogeniczną twarzyczką, super buciorkami i jak się uda w fajnych ubraniach (chociażby fajnych na wykroje) to ja skończyłam z beztwarzowym ruchomym ciałkiem i ze średniej urody blondyną, znów bez grzywki, ze zbyt jasnym podkładem na twarzy i zapasowym bezgłowym korpusem, na dodatek z jedną zgiętą ręką więc ciałka nawet nie można wykorzystać w roli krawieckiego manekina.
Wyszła mi ta moja oszczędność bokiem, o ile nie tyłem.

Po kolei
Jak już wiecie po mało udanej próbie zmalowania nowej twarzy postanowiłam nieodwracalnie zakupić nowy łeb. Oczywiście decyzja była zbyt pochopna i zbyt pospieszna bo wygląda na to że wystarczyło kupić porządny zmywacz do paznokci, ale i tak pozamiatałam w tym temacie w momencie zmycia oryginalnej twarzy lalki za pierwszym razem.
Jednak nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem kiedy płoną lasy :P
Nowa lalka dotarła do domu.

Nie odważyłam się oczywiście zabrać na zakupy starego ciałka bo po pierwsze było jeszcze z tą własnoręcznie zrobioną masakryczną nową twarzą, po drugie w świetle sklepowych lamp, pudełek z pleksi z moimi daltonistycznymi skłonnościami i tak nie umiałabym dobrać idealnego odcienia, po trzecie, sam wybór dostępnych głów (ze względu na cenę) był już sporo ograniczony, a po czwarte chyba brakowałoby mi odwagi wyciągać takie gołe straszydełko z torebki przy każdej sklepowej półce.
Musiałam się więc ograniczyć do najtańszych, jasnociałkowych lalek z miłą twarzyczką i jak najdelikatniejszym makijażem - trauma z ostatnich zakupów :).
I tym razem miała być uśmiechnięta, żeby choć odrobinę różnić się od Anji.

W drodze eliminacji "to coś" trafiło w moje ręce.


 
Jak widać na załączonych obrazkach buźka wydaje się być fotogeniczna, również żadna z posiadanych lal nie posiada makijażu w szarych kolorach. Nawet udało się z kolorem włosów i o ile Anja wpada w tony słonecznego blondu, "nowa" poszła w kierunku platyny. Ja akurat lubię zimne odcienie, nie tylko w ubraniach, nie tylko na ścianach czy dodatkach, ale i kompleksowo na głowie :).
Lalka nie posiada burzy włosów i dla mnie to akurat zaleta. Przynajmniej będzie z nimi coś można zrobić do sesji.
Natomiast w życiu nie widziałam bardziej tłustych włosów.
Jakaś masakra i nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny przesady.
Do tej pory kiedy spotykałam się z oklejonymi włosami zazwyczaj wystarczała jedna, lub maksymalnie dwie, kąpiele w proszku do prania.
Nie tym razem.
Szorowałam te włosy sześć razy z żadnym skutkiem. Na szczęście trafiłam na pomysł z wcieraniem w tłuste włosy mąki ziemniaczanej.
Tym razem już zdjęłam głowę z reszty i wcale się nie dziwię kondycji włosów, skoro nawet cały hak na którym trzyma się głowa był oblepiony kleistą mazią.
Odnoszę wrażenie że im lalka ma mniej włosów na głowie tym twórcy leją w nią więcej kleju.
Przygotowałam miskę, przygotowałam ziemniaczankę, samą głowę z grzebieniem i zaczęło się SPA.
A z nim pomysł jak nadawać objętości włosom :)
W bardzo szybkim czasie stworzyłam fryzurę na Violettę Villas.


 
Gdyby nie "efekt łupieżu" możnaby próbować tej metody na ludziach :)
 
Jak to  mnie bywa standardowo, zabiegi na włosach zakończyły się moczeniem w płynie do płukania.
 
 
Zostało tylko doczepić głowę do nowego ciałka i gotowe.
 


 
Cholera, tak patrząc na te zdjęcia żałuję że nie wykorzystałam okazji do krwawej sesji. Butelka ketchupu, trochę wyobraźni i mogłam mieć nieziemskie fotki :)
Za późno. Zresztą może dzięki temu "nowa" nie będzie miała pomarańczowych przebarwień na tej swojej platynowej czuprynie :)
 
Jeszcze tylko sentymentalna fotka ze starym korpusem.....
 
 
.... i "nowa" gotowa.
 

a nawet ubrana (i w butach !!!!)


Niestety tylko jedna fotka, bo zbliżał się wieczór a mi wypadły wiśnie do drylowania - siła wyższa.
Jakieś pomysły na imię?

czwartek, 23 lipca 2015

Niecierpliwość nie popłaca

Dziś smutne zakończenie historii Elsy okraszone dość drastycznymi zdjęciami, dlatego czytelnicy o słabych nerwach czy delikatnych współczujących serduszkach powinny zakończyć czytanie tego wpisu na dokładnie tym zdaniu.

Do satysfakcjonującego mnie finału z Elsą brakowało niewiele. Dosłownie milimetry niezmytego makijażu.
Ale były to jak dotąd najdłuższe milimetry mojego życia a dla lalki najtragiczniejsze.

Pisałam Wam ostatnio że zrobiłam prawie wszystko by ratować elsową twarzyczkę.
Były dziesiątki zmarnowanych wacików, zużytkowałam 1/3 butli ze zmywaczem do paznokci, "nakręciłam" kilkadziesiąt szpilkowych patyczków do zmywania i chyba dosłownie tona użytej cierpliwości.
Zabrakło tylko jednej malutkiej, malusieńkiej butelki z innym zmywaczem.
Zaskoczenie co?
No właśnie......
Ale nie uprzedzając faktów.
Ostatnia bardzo szybka i spontaniczna sesja Elsy moim zdanie okazała się na tyle satysfakcjonująca że postanowiłam nie tylko ją oszczędzić, ale nawet wysadzić z ławki zagrożonych. Musiałam tylko domyć te pomazane nadpowieki.
Łatwo mówić, gorzej zrobić.
Na filmikach z YouTube wszystko wyglądało tak pięknie. Mach i pół oka zmazane, mach i drugiego pół brak, drobne przejechanie wacikiem po zagłębieniach i lala czyściutka jakby prosto z odlewni twarzy, a u mnie?
Syzyfowa praca.
I paznokciem i główką igły i ostrą szpileczką, nawet nożyk był w użyciu. A plama jak była tak jest. Jedynie czasem przesuwała się w bok o pół milimetra.
Robiłam pauzy, robiłam przerwy, nawet dałam sobie dzień na nabranie dystansu i powrót do pracy ze świeżym umysłem i pełnią nadziei.
Taaaa....

Powrót okazał się katastrofalny w skutkach.
Wróciłam, zmywałam, przecierałam, skrobałam, nawet próbowałam w akcie desperacji zmyć to mydłem, gówno ani drgnęło.
Doprowadzona do granic wytrzymałości chlusnęłam zmywaczem na oko i co???
I nic. Oko pływa w zmywaczu a plamka nadal na powiece. Nie pomaga szpilka, nie pomaga patyczek do ucha, nie pomaga wacik z paznokciem.
No to się zagotowałam, i poszłam na całość.
Albo ten ohydny make-up, albo ja i moje zdrowie psychiczne.
Przejechałam wacikiem po całym oku.
Czarna kreska się zmyła, część źrenicy zniknęło, ale plama pod brwią jak była tak jest.
Sprawy jednak poszły za daleko i już teraz musiałam usuwać całe oko.
Przyznam że wcale nie było łatwiej. Malunek schodził warstwami, te warstwy się ciągnęły, nie schodziły, zupełne przeciwieństwo youtubowych filmików.
I pomimo moich najszczerszych chęci i dużego wysiłku i tak nie udało się zmyć wszystkiego.

 
A że lubię konsekwencję i dodatkowo byłam świeżo pod wpływem internetowych instruktarzy przemalowywania lalkowych twarzyczek, postanowiłam kuć żelazo póki gorące.
Obkleiłam lalkowe włosy folią spożywczą, zdecydowałam się na turkusowo-szmaragdowe tęczówki mocną czarną kreskę jako podstawę makijażu i w zasadzie mogłam malować.
Dla dodania sobie odwagi postanowiłam zacząć od przemalowania ust na coś jaśniejszego i dyskretniejszego, tak dla zrównoważenia mocnych kresek.
Malowanie oczu zaczęłam oczywiście od dupy strony, bo zamiast wypełnić białka a potem swobodnie nanosić szczegóły ja ruszyłam ze źrenicami.
Moje myśli i plany nie wybiegały jeszcze tak daleko, a okrągłe tęczówki wydawały mi się elementem najtrudniejszym.
Choć samych ust nie mogę nazwać cudem natury to ich nieidealny wygląd zrzuciłam na problematyczne zamalowywanie ciemnego kolorem jasnym i pełna przede wszystkim wiary we własne siły kontynuowałam rysowanie oczu.
 


Do tego etapu było znośnie a potem to była równia pochyła ku absolutnej klęsce i klapie.
Nadanie konturów oczom i powiekom już pokazało że będę miała z tym problemy, szczególnie że oczywiście jako dziewicza "malarka" nawet nie pomyślałam żeby wcześniej naszkicować kontury ołówkiem.
Po co, przecież jestem odnoszącą tyko sukcesy "Artystką" a nie raczkującym nowicjuszem.
I na tym etapie postanowiłam kontunować to malowanie, ale już tylko jako eksperyment i nabranie doświadczenia na przyszłość.

Myślę że dalsze słowa są zbędne, zdjęcia będą mówiły same za siebie :)



Koszmarek z największych koszmarów co?? :D

Po pierwsze, mój na oko najwęższy pędzelek jest bardzo szeroki.
PO drugie , najpierw szkic ołówkiem, potem dopiero farbki.
Po trzecie, mniej farbek więcej wody, szczególnie przy cieniach do oka.
Po czwarte, mniej rzęs !!!!!
A po piąte i najważniejsze, moja cała odwaga uleciała  tak daleko że ostatecznie i nieodwołalnie postanowiłam zakupić nową lalę dla głowy. 

Na dodatek okazało się, że nie byłam w stanie zmyć z barbiowej twarzy tych moich wypocin. Zużyłam resztę zmywaczy jakie mi w domu pozostały a farba trzymała się jak po najlepszym utrwalaczu.
Razem z głową musiałam dokupić i zmywacz.
Coprawda paznokci prawie nie maluję, ale zdarzają się wyjątki, a poza tym jest przecież paznokciowa siostra więc butelka w domu być musi.

Tak jak postanowiłam tak zrobiłam. I lalka i zmywacz dotarły do domu przy pierwszych zakupach. I szkoda....
bo okazało się, że nowy nie miał najmniejszych problemów ze zmyciem nie tylko mojej radosnej twórczości ale przede wszystkim bez żadnego problemu pozbył się z twarzy resztek starego make-up'u.
I tak sobie myślę, cholera, że wystarczyło zainwestować 4 zeta w nową butelkę zmywacza do paznokci i mogłam spokojnie zmyć ten ohydny fioletowy cień, oszczędzając 34 złote na zakup nowej lalki/ głowy.

Bo tak wygląda twarzyczka po umyciu nowym nabytkiem :)


I trudno uwierzyć, że taka miła, sympatyczna buzieńka mogła być tak zobrzydzona przez kiepski makijaż.

środa, 22 lipca 2015

Łabędzi taniec w wykonaniu Elsy

Historia Elsy, na dzień dzisiejszy, dobiegła końca.
I oczywiście miałam rację pisząc, że nadanie jej tego głupiego imienia tylko wszystko niepotrzebnie utrudni, ale mądra Polka po szkodzie.
Jest mi przykro, i uczucie że zrobiłam prawie wszystko w tym temacie, wcale mi nie pomaga, szczególnie że zrobiłam tylko PRAWIE wszystko a nie samo wszystko, ale o brakującym "czymś" opowiem następnym razem. 
Bo zanim Elsa doświadczyła ostatecznego destrukcyjnego dotyku moich rąk cały czas naprawdę próbowałam ją ratować.
Naturalnie nieskutecznie, więc spokojnie możecie mi powiedzieć że w dupę mogę sobie wsadzić takie marne próby ale.....
Starałam się.

Wzięłam sobie bardzo do serca sugestię że może Elsa stworzona została do mocniejszych kolorów i postanowiłam ubrać ją w coś odważniejszego i bardziej krzykliwego. Od razu na myśl przyszła mi sukienka w której Anja uratowała swoją karierę, a może nawet życie, ale to byłoby zbyt naciągane.
Niestety, wygląda na to, że szafa moich lalek nie posiada zbyt wielu mocnych kolorystycznie kreacji.
Miłośniczka czerwieni, mocnych róży, biało-czarnego kontrastu tworzy mdłe i nijakie stroje. Czyżby wewnętrzne rozdarcie prawie zodiakalnej wagi, czy raczej rozdwojenie jaźni i początki schizofrenii?
A może tylko problem zabitej deskami mieścinki pełnej galerii handlowych ale oferującej tylko dwa sklepy z materiałami.
Miejmy nadzieję że to ostatnia opcja.

Tymczasem musiałam sobie radzić z tym co było dostępne.

Zaczęłam od chłodu w wersji zdecydowanego turkusu.
Już na tej sesji widać moje próby korygowania fatalnego, nietwarzowego 
make-up'u. Bezczelny zdzirowaty fiolet był prawie usunięty. Cholera, prawie bo zaczął się strasznie ciągnąć pod brwią, co nawet już nie tyle mnie irytowało, a doprowadzało do białej gorączki.
Bo możecie sobie wyobrazić waciki nakręcane na szpileczkę?
Tak właśnie się bawiłam przy zmywaniu tego koszmarku i tak nie można było się pozbyć resztek gówna.
Przy okazji nie mogłam sobie odmówić skrócenia odrobinę włosów :P
No mam do tego słabość.

Kolekcja: no name
Modelki: Elsa

 



No i nie było aż tak tragicznie. Gdyby nie mazie nad powieką Elsa zostałaby w takiej wersji na wieki. I nawet podjęłabym się obietnicy niejęczenia przy gorszych sesjach z jej udziałem.

Górę pewnie poznajecie z Bożonarodzeniowej sesji, dół został podkradziony z kolekcji Break.
Ale nie zakończyłam na tym kontrastowych eksperymentów.
Drugie podejście to black&white. Góra stworzona z resztek, przy okazji, leginsy z kolekcji urban africa.  
A jak afryka to nawet pojawiło się popołudniowe słońce.






I znów się powtórzę, ale jak nie potwierdzić ponownie że twarzyczka nadal do zaakceptowania, pomijając oczywiście niezmyte niedoróbki.
Długość włosów - całkiem, całkiem, choć kusi mnie jeszcze podcięcie.

Ale postanowiłam spróbować czegoś jeszcze.
Styl Rock&roll.
Może nie tak bardzo kontrastowy w kolorach, ale za to w rockowym stylu.
Oczywiście przy okazji muszę się bardzo skrytykować. Bluzką jest za duża. Przesadziłam z rozmiarówką!!! :(





I jeszcze raz - efekt znośny, akceptowalny, tylko ta cholerna plama na powiece !!!!!
SZLAG BY TO TRAFIŁ



środa, 15 lipca 2015

Lato, lato w mieście .....

.... a u mnie chyba pierwsza najbardziej z najbardziej letnich stylizacji przynajmniej w tym sezonie i duuuuużo kamienia.
 
Spódniczka wiekowa, kolejna z tych "nie pamiętam nawet kiedy ją uszyłam", ale wiem że to jeden z pierwszych szyfonów jaki trafił w moje ręce więc trochę sobie poleżała oczekując na fotograficzną premierę.
Tak to u mnie jest z tymi ubrankami które nie powstają pod konkretną sesję a "przy okazji" z resztek. Leżą,  gniotą się, starzeją, irytują przy wszelakich poszukiwaniach odpowiedniego  stroju na sesję, zajmują coraz więcej i tak brakującego miejsca, a jak się je w końcu próbuje z czymś zestawić to nigdy do niczego nie pasują :D
Akurat tym razem się udało i chyba możnaby się nawet pokusić o stwierdzenie że Summer w tej stylizacji ma na sobie spódniczkę vintage :).
 
Góra natomiast, w przeciwieństwie do dołu, powstała bardzo niedawno i ale  to też czysty przypadek stworzony z resztek :D
Cały czas próbuję, bezskutecznie, stworzy bluzeczkę z "wodą" na dekolcie.
Próbowałam z szyfonem, z mikro wykrojami, najcieńszą z cienkich bawełenek w moim materiałowym skarbcu wszystko kończyło się klęską.
Oczywiście, najbardziej oczywistą oczywistością jest fakt, że te porażki absolutnie nie są spowodowane moim brakiem wiedzy, podstaw i umiejętności krawiecko-projektowo-wycinankowych.
I znajdę tysiąc powodów potwierdzających moją tezę niewinności, a jak będzie potrzeba to wymyślę także tysiąc pierwszy, tysiąc drugi i tak dalej....
Dzisiejsza bluzeczka jest właśnie wynikiem kolejnego podejścia do tego tematu i niestety równocześnie argumentem przekreślającym tezę luźnych pleców jako klucza do sukcesu z "wodną bluzką".
W dużym skrócie: liczyłam na to że "zaczepienie" przodu do wąskich paseczków na plecach pozwoli materiałowi na bardzo swobodne ułożenie się materiału.
Jak za chwilę zobaczycie pomysł się nie sprawdził, ale nie ma tego złego.... Powstało coś, czego lalki do tej pory nie miały ani w szafie, ani tym bardziej na sobie :) 
 
No to przypadek połączył się z przypadkiem i wyszło coś na podobieństwo Summer :)
Bardzo letniej Summer.
 
Kolekcja: no name
Modelki: Summer
 



Pomysł tyłu został zaczerpnięty przy okazji tworzenia sukieneczki z kolekcji blue :)








To jest fotogeniczna diablica.