czwartek, 19 lutego 2015

50 shades of Gray...... w moim wydaniu

Pewnie w ramach rekompensaty za mniej przyjemne przejścia w życiu osobistym, jakie miałam wątpliwą okazję ostatnio przeżyć, udało mi się pstryknąć nie tylko kilka fotek dedykowanych Wam specjalnie z okazji walentynek, ale również pierwsze otwarcie kolekcji 50 shades of Grey's - Anastasia.
Może nie jest to sesja wyszukana, ale tak właśnie miało to wyglądać. No i narożnik do odstrzału się tam pojawił zatem spokojnie może zostać już przeze mnie zdemolowany :)

Wracając jednak do samej kolekcji:
Anastazjowa wersja 50 shades... zarówno w ubraniach jak i samej sesji charakteryzuje się skromnością, delikatnością, naturalnością, codziennością. Nie ma tu mocnych kolorów seksownych linii, kobiecych dekoltów, zdobień. Delikatna, stonowana, neutralna zwykłość.
Tak jak sama główna bohaterka "Pięćdziesięciu twarzy...".
Normalna przeciętna dziewczyna z ulicy. Taka jakich setki mijamy każdego dnia nawet tego nie zauważając. Nie wyjątkowa, nie szczególna, nawet nie charakterystyczna.
I takie miały być ubrania. Proste, wygodnie, nie ekstrawaganckie, może nawet tuzinkowe, zwykłe, zwyczajne. Prawie szare. Ale tylko prawie, bo nie chciałam żeby było zbyt banalnie. Stąd właśnie delikatne prawie pastelowe barwy no i jeans, wiecznie żywy, nieśmiertelny. Nieodzowna neutralna baza, coś co tygryski lubią najbardziej, coś bez czego żadna kobieca szafa obejść się nie może.
Zdjęcia proste, nieskomplikowane w pozowaniu, bardzo oszczędne w wyrazie. Grzeczne. Zwykłe. Zwyczajne, nawet nudne. Bez szczypty photoshop'a.

Bez dalszego zbędnego i nudnego biadolenia z mojej strony zapraszam

Kolekcja: 50 shades of Grey'sAnastasia
Modelki: Ania, Anja, Daria, Summer, Paul























Sen

Znów mnie zakorkował antytwórczy korek.
No niestety, ani kroku do przodu. Nawet nie mogę się zebrać do dokończenia wpisu z prezentacją części "Anastasia", że o produkcjach ciągu dalszego nie wspomnę.
Uszyłam coprawda prawie jedna sukieneczkę, dodam że ze specjalnie na tą kolekcję zakupionego materiału i to 50% drożej niż zamierzałam, bo bluzka miała kosztować 10 zeta a przy kasie okazało się ze jest po 15 złotych, ale to pikuś. W trakcie procesu produkcyjnego, który mniej więcej polega na wycięciu, upchaniu w kąt, wyciągnięciu, sfastrygowaniu, upchaniu, wyciągnięciu, zszyciu na maszynie, upchaniu, wyciągnięciu, wypruciu fastryg (z grzeczności nie wspomnę że czasem dochodzą jeszcze poszukiwania zaginionej arki czyli upchanego półproduktu)  niedoszła sukienka strasznie się posiepała i wygląda jak szmata.
Oczywiście samego procesu komentować nie będę :)

I jak jeszcze taka a'la szmata mogłaby pasować przynajmniej do części założeń dla kolekcji Anastasia, to do drugiej, owianej jeszcze tajemnicą i okrytej kurtyną milczenia, już nie.
Reszta to czysta matematyka.
Dodaj do jednej nieudanej sukienki  brak pomysłów na projekt zastępczy. Do sumy dodaj jeszcze konsekwentną pustkę na kolejne kreacje. Pomnóż to wszystko przez niezwyczajnie wydłużony proces produkcyjny, podnieś do potęgi szyciem w pełnej konspiracji i w ukryciu.
Nawet podziel przez zmęczenie i znużenie tym ciągłym przerywaniem (każdy, pewnie i już dzieci dobrze wiedza, że z przerywanych stosunków nic dobrego nie wychodzi) żeby wyeliminować czynnik ludzki, to i tak wynik inny wyjść nie może.
Dlatego robię sobie przerwę.
Przemyślaną, z własnego wyboru (choć tu los mi niezwykle sprzyja w temacie okoliczności ;P). Nie wiem na jak długo, pewnie do następnego przypływu weny twórczej, lub ochoty na kolejne szycie.
Choć tematu lalek tak ostatecznie zarzucać nie planuję, bo pomyślałam że to dobry czas na stworzenie kilku roślinek, szczególnie że zbierany w tym celu materiał zaczyna rzucać się w oczy osobom postronnym.

Dziś jestem tu jednak z innego powodu, choć się pewnie przyzwyczaiłyście do przydługawych i przynudnawych dygresji w moim wykonaniu.

Otóż miałam pewny sen. Niestety trochę już nie na czasie i w 90 procentach nie w temacie, ale chciałam się Wam z nim podzielić, co właśnie uczynię.
Pewna dziewczyna, żona, co dziwne, we śnie jeszcze nie matka, którą nazwę DaGa kupiła bardzo, bardzo okazyjnie domek. Mówiła że to rudera, że trzeba będzie wykonać remont od podstaw, że tak w zasadzie to nie wie, czy dobrze zrobiła, ale cena 180 tysięcy złotych za dom, w mieście, było na tyle kusząco-atrakcyjno-odbierająca rozsądek że wraz z mężem, którego nazwę MaGa, postanowili go nabyć. I ja zostałam zaproszona na ponabyciowe oględziny. Nie byłam tam sama. Tego zaszczytu dostąpiła również członkini rodziny, którą na potrzeby opowieści nazwę AlaGa.
No jakie było moje zaskoczenie jak na oczy własne ujrzałam to cudeńko.
W zasadzie domszysko - bo tak trzeba je chyba nazwać, miało przynajmniej 300 m2 powierzchni na samym dole i połowę tego na górze w postaci przepięknej antresoli. Wielgachne, na całe ściany szczytowe przeszklenia, nowiusieńkie drewniane meble, dwa okazałe kominki, wszędzie drewno, a na zewnątrz niekończąca się działka obsadzona okazałymi drzewami. Cudo, cudo, nad cudeńkami.
Na miejscu, MaGa tonem bardzo fachowym, powiedział, że będzie musiał przerobić kominek i podłączyć do niego opcję płaszcza wodnego. Tyle, tylko tyle i aż tyle.
Kiedy chodziłam tak z AlaGą po tej wielkiej otwartej przestrzeni domu, zachwycając się meblami, detalami i wykończeniem nawet nie wiem jak dostaliśmy się wszyscy do jakiejś tajemniczej części tego domu, niewidocznej z zewnątrz. Bo łącznie z domem, w cenie tych 180 tysięcy DaGa & MaGa stali się właścicielami czegoś na podobieństwo Empik'u, tylko że w rozmiarze XXL wypełnionego  milionem książek, setkami gazet, gier, zeszytów i wszystkich innych pierdołek, jakie można w tradycyjnym empiku znaleźć. I to był, według znów stanowczego i fachowego głosu MaGi ostateczny argument dla którego zdecydowali się nabyć tą posiadłość.
AlaGa od razu obrała książkowy azymut informując, tonem znawcy i eksperta tematu, że znajdują się tu same aktualne i pożądane dzieła, a ja dostałam pozwolenie na przeglądnięcie kącika z pierdołkami i zgodę na zabranie wszelkich lal jakie tam znajdę.
A że to blog lalkowy to pozwolę sobie dodać, pozostając w temacie, już nieco rozczarowana, że nic specjalnego nie udało mi się wyszperać. Dwa używane trupki do nauki przemalowywania twarzy i trzy Barbiochy ale nieruchome.
Udany i niezwykle rozsądny był to zakup nieruchomości z ruchomościami wewnątrz. Życiowa okazja z której duet DaGa & MaGa skorzystał.
Nawet wyszłam z pomysłem iż w ramach walki z nudą zobowiązuję się prowadzić sprzedaż tego całego inwentarza poprzez allegro co zostało pozytywnie przyjęte.

Niestety sen na tym się niespodziewanie zakończył (choć chyba w przypadku snów, słowo niespodziewanie nie jest na miejscu) a mi chyba zostało  tylko życzyć takich okazyjnych ofert w realu :)
Trzymam kciuki - oba.

niedziela, 15 lutego 2015

Dzień Singla

Przeczytałam dzisiaj, że dziś jest moje święto.
Nie wiem czy to prawda, nie wiem, czy w ramach jego świętowania mogę zapodać sobie szklaneczkę pepsi. 4
Ale tak w zasadzie....
dlaczego nie.

Więc z okazji dnia singla życzę sobie oraz wszystkim singlom, i tym z własnego wyboru i tym bardziej na wybór ten skazanym, super zabawowego, radosnego i szczęśliwego singlowego wieczorka :)

sobota, 14 lutego 2015

SzDV

Dziś wyjątkowo krótko, ale za to na temat :)

Wszystkim bardzo zakochanym, tym mniej zakochanym, a szczególnie tym czekającym na wielką miłość życzę Szczęśliwego Dnia Valentego!

Ja, moje dziewczyny oraz rodzynek Paul



piątek, 13 lutego 2015

drobna niespodzianka

Możnaby pomyśleć że straciłam głowę, lub mówiąc mniej delikatnie, trochę mi odbiło. I to jak brawurowo, na dodatek.
Bo jak inaczej nazwać sytuację kiedy na żywca, w biały dzień, poleciałam na ogród z lalkami zrobić im kilka zdjęć, nie będąc sama?
Odwaga?
Głupota?
Desperacja?
Może wszystkiego po trochu?
A może nic z powyższych?

Dobra, przyznam się bez bicia, że trochę mnie poniosło.
Odrobinkę z sesją, ale dużo więcej w opisie :)
Zdecydowanie zdjęcia były, z lalkami, we własnym ogrodzie, pod nosem obserwatorów, ale dużo mniej ostentacyjnie niż mogłoby się wydawać....

A było to tak:
za górami, za lasami, za siedmioma polami, pewna dziewczynka w ramach przygotowań do zamontowania nowej szklarenki spędzała dzisiejsze przedpołudnie, brocząc w błocie po kostki na działce. Nosiła belki, używała wkrętarki, poziomic, takera, gdy nagle przed jej oczami pojawił się.... prawdopodobnie jarmuż.
Piękny, gęsty, zielony, pokryty zamarzniętymi kroplami wody, które skrzyły się w słońcu jak najpiękniejsze kryształki Svarowskiego.
Gdyby tylko było można w jakiś sposób uwiecznić ten bajeczny widok, gdyby można było bo wykorzystać do sesji z Paniami B.
Marząc tak o chwili zapomnienia z aparatem w ręku dziewczynka nawet się nie spostrzegła jak praca nad fundamentami się zakończyła i mogła wrócić do domu A że po ciężkiej pracy jest zawsze odświeżająca kąpiel, dziewczynka szybciutko pobiegła do domu, wskoczyła pod prysznic, ubrała siebie, ubrała dwie losowo chwycone lalki i coprawda z mokrą głową, ale za to w kurtce (swoja drogą, genialne odzienie by bez zbędnego podejrzewania schować Barbie sztuk dwie) słysząc wydobywający się z łazienki szum lecącej wody innych domowników pobiegła co sił w nogach w kierunku jarmużu.
Niestety całodzienne świecenie słońca zniszczyło większość migoczących kryształków, ale i tak zdecydowała się na kilka zdjęć mając ogromną nadzieję że wyjdzie z tego coś magicznego i niezapomnianego.

I jak?









 
Osobiście uważam że sama roślinka wyszła lepiej niż w towarzystwie pięknych dam, ale to moja wina. Sesje zdecydowanie chcę powtórzyć, ale już  przy niższym poziomi adrenaliny i mniejszym ryzyku chociażby ciekawskich pytań :)

wtorek, 10 lutego 2015

Na fali pewnych działań marketingowych

Obiecałam Wam niedawno nową kolekcje w walentynkowych okolicach.
Chciałam Was odrobinę wciągnąć przy tej okazji w zgaduj zgaduję. Interakcja z czytelniczko-oglądaczkami jest chyba tym do tygrysek lubi najbardziej, okazało się jednak że starałam się zbyt mało, lub zbyt subtelnie a czas nieubłagalnie ucieka.
Dlatego dziś, nie przedłużąc dłużej,  przedstawiam Wam, z nieukrywana dumą, zapowiedź nowej kolekcji :
50 shades of Grey's.
Nawet nie będę próbowała zaprzeczać co było moją inspiracją :)

Może nie potrafiłam oprzeć się tej nieco nachalno-agresywnej kampanii marketingowej premiery filmu, a może jak większość samotnych, zdesperowanych i beznadziejnie wierzących w bajkową miłość singielek podświadomie marzę o takim scenariuszu ze mną w roli głównej.
Wybór właściwej, bliższej memu sercu wersji inspiracji pozostawiam Wam :) Tymczasem o samej kolekcji słów kilka.
Rzeczywiście Pana Grey'a i Anastazji jest ostatnio bardzo dużo.
W telewizji niemal na każdym kanale zaproszenie w walentynkowy wieczór na premierę do kin. Wywiad za wywiadem i na wywiadzie. Jak nie Dakota Johnson to Jamie Dornan, jak nie Jamie to ich oboje. 
W internecie, w co trudno uwierzyć, jest dużo,dużo gorzej. Rzec by można, atak zmasowany. Trailer goni trailer, jeszcze trailerem traileru pogania, Dakota codziennie na Pudelku czy Kozaczku z nową ustawką z papparazi. Te wszystkie telewizyjne wywiady hulają na dziesiątkach portali. Ne da się na to nie natknąć. Ostatnio dostałam nawet zaproszenie do prywatnych odwiedzin Christiana w jego mieszkanku.
Tak, tak, nawet jego apartament ma swoją własną stronę internetową.
Możecie wejść, zazdrosna nie będę :)
http://www.christiangreysapartment.com/

Ja oczywiście polazłam. Nie żeby mieć gdzie umiejscawiać marzenia senno-erotyczne. Po pierwsze takowych od dawna już nie mam. Po drugie książki przeczytałam więc w razie czego plan apartamentu i wyglądu samych mebli w głowie powstał już bardzo dawno temu. I przyznam nawet nieskromnie, że moja wersja jest dużo ładniejsza  od tego co zaproponowała nam ekipa 50 shades.
W trakcie tej domowej wizyty liczyłam bardziej na inspiracje dla moich B, a szczególnie pomysł przeróbki wielkiego narożnika, na którego nie zdarzyłam się nawet napatrzeć, a już go nie cierpię i bezpowrotnie skazałam na destrukcję w terminie najbliższym.

Jednak cały czas rękoma i nogami staram się unikać oglądania tych "making off" krótkich zrzutek z planu czy już wspominanych trailerów.
Kolekcja ma być inspirowana książkami, ale tylko inspirowana. Za nic nie chciałam zrobić moim Barbie kopii szafy Anastazji ze szklanego ekranu. Oglądając te wszystkie rzeczy istniał ryzyko że zbytnio się filmem mogłąbym zasugerować.
Zatem kolekcja, tak jak źródło inspiracji również podzielona będzie na trzy części, ale z innym kluczem podziału niż w książkach.
Moją pierwszą część nazwałam Anastasia.
I tu pauza.

Więcej na jej temat opowiem przy pierwszej sesji a teraz już nie przedłużając zapraszam Was do obejrzenia zapowiedzi....








Tony narzekania oraz Biedronki górą!

Mam pytanie z rodzaju tych egzystencjonalnych, które z kolei powinno nasuwać pytanie kolejne, czy akurat tu jest na to miejsce.
Ale co tam, mój blog, moje królestwo, moje zasady!

Czy hobby może być uprawiane w skrytości i wielkiej tajemnicy? Od tajemnic są raczej niespodzianki: potajemny kurs tańca żeby zaimponować koleżance, wymarzonej potencjalnej przyszłej narzeczonej, czy pannie młodej w dniu ślubu, dziergany nocami szal dla ukochanego, malowany ręcznie portret najbliższej osobie, wyszperana w internecie wymarzona książka, czy lalka z listy "must have" (żeby nawiązać tematycznie do bloga, bo zauważyłam że wiele kolekcjonerek i kolekcjonerów takową listę posiada).
I, jak to ze mną często bywa, pozwole sobie na dygresję, samodzielnie na nią naprowadzona. Bo uświadomiłam sobie właśnie w tej chwili że raczej marna ze mnie kolekcjonerka. I to nie jest złe, a już całkiem dobre dla mojego osobistego budżetu.
Oczywiście super byłoby mieć jakąś pannę ze stajni Fashion Royalty czy Poppy Parker, ale nie dlatego że chcę bo mam taki kaprys. To lale posiadające dużo więcej detali w swoim korpusie, a szczególnie chodzi mi o to zagłębienie nad mostkiem i delikatną linie barku. Moje dekoltowane bawełniane bluzeczki wyglądałyby na pewno dużo szlachetniej i piękniej na takim ciałku. Do tego dochodzi większy zakres ruchliwości stawów, czyli nieosiągalne dla mnie w tej chwili założenie rąk na biust, podparcie się pasie, przekrzywienie ciała w bok i mogłabym tak wymieniać. Twarzyczki też są do pozazdroszczenia. Barbie jako lalka jest piękna, ale to uroda lalkowa. FR czy Poppy są takie bardziej ludzkie, ale równie przepiękne.

(żeby nikt mnie nie posądzał o kradzieże praw autorskich czy coś, to informuję iż zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony Integrity Toys - producenta tych cudeniek)
 
 
Same widzicie, że dla moich dziewczyn takie pozowanie jest nieosiągalne.
Przydałby się też bardziej elastyczny Ken. Obecny coprawda trzyma fantastycznie pion, ale to mało jak na modela. Kołkowate nogi bardzo go ograniczają.
Ba, warto by pomyśleć również o zakupie nowej zwykłej Barbie. Teraz już trzy z czterech nie mogą stać samodzielnie na nogach.
Ale się nie pali..... Allegro oglądam raz na dwa tygodnie a i wtedy nie muszę ze sobą wewnętrznie walczyć w sprawie zakupu.
Na swoje szczęście.
 
Wracając jednak do wątku głównego, dla którego się tu właściwie dziś pojawiłam.
Hobby powinno być pasją, nieograniczoną przyjemnością, radością. Powinno bawić, relaksować, odprężać, odstresowywać. 
Czy zatem coś, co robimy w ukryciu przed innymi może nieść nam taką radość i spokój?
Wiem, wiem, znów narzekam.
Może to kwesta przesilenia zimowego, może przeludnienia, a może nagromadzenia skrytych podjazdów szwalniczych, ale znów muszę odpocząć od ubranek. Takie  szwalnicze chwilówki są zabójcze dla mnie, bo to w zasadzie ani szycie ani nie szycie. Nawet teraz, zamiast pisać czuję że powinnam próbować coś przynajmniej zaprojektować w głowie (jak to dumnie brzmi), jeszcze lepiej wykroić, a już najlepiej to sfastrygować i być gotowym na chwilę sam na sam z maszyną. Bo przecież takowa może się przydarzyć, a grzechem byłoby w obecnej sytuacji takiego momentu nie wykorzystać.
Delikatna presyjka....
Czy tak wygląda hobby?
 
Mało tego że presja, to żeby ten wolny czas nie przelewał się bezpowrotnie między palcami łapię się przeróżności.
Przerzucam setki stron w poszukiwaniu wykrojów dla moich modelek i modeli. Mając takie cacuszka mogłabym sobie zaoszczędzić sporo czasu na prucie i niekończące się dopasowywania, ale albo wynalezione wykroje są do bani, albo moje szycie nienajlepsze. Coprawda samo wycinanie materiału z wykroju na kolanach  czy też w powietrzu jest już samą w sobie głupotą ale tak krawiec kraje jak mu materiału staje, tak dex'a wycina, jak pozwala rodzina :).
 
Ale szklanka ma tu być w połowie pełna a nawet pełniejsza, dlatego opowiem inną historię.
Poszukując nowych wykrojów przypadkiem trafiłam na zupełnie nieodkryty do tej pory przeze mnie blog.
Fajne kreacje dla lalek, pięknie prezentujące się na zdjęciach. Choć sprytnie dla potrzeb sesji, to jednak trochę podrabiane więc nie uda się nic przenieść na mój grunt. Ale jakie zajebiaszcze pomysły na rzeczy dookoła lalek!!!!
Zatem: 
Jest pomysł na mini guziczki. Muszę tylko zobaczyć, czy mój dziurkacz da sobie z tym radę.
Jest pomysł na podstawy do lamp. Kupiłam już plastikowe łyżeczki, może dziś w nocy uda mi się coś podprasować.
Jest genialny pomysł na sztućce z opakowań toffifee. Akurat nieprzydatny dla mnie, ale liczy się pomysł. I kto wie co przyszłość przyniesie- stół już przecież mam...
Ba, podzieliła się poradą jak robić doświetlone zdjęcia w pochmurne dni - niestety wymaga to posiadania dwóch lamp halogenowych w cenie powyżej 60zł za sztukę, więc na razie nie skorzystam. Ale znów, kto wie co będzie w przyszłości, kto wie......
Natchnęła mnie też blogerka na więcej zieleniny w doniczkach. Właśnie, doniczki....
Do tej pory korzystałam albo z malutkich nakrętek albo zakrętek w lalkowym rozmiarze XXL. Nie mogłam znaleźć nic pomiędzy.
Nic dziwnego, przecież kawy nie piję. Za to z pewnym czasowym poślizgiem szperam po wartościowych blogach na których piękniutko prezentują się doniczki z esspresowych kapselków.
Oczywiście przy pierwszej nadarzającej się okazji poleciałam do sklepu w poszukiwaniu wymarzonego produktu.
No i tu rozczarowanie.
Uwaga - będą antyreklamy.
Na pierwszy teren łowiecki wybrałam Tesco. Bo nigdzie indziej nie znajdę  48 producentów makaronu świderki do wyboru pod jednym dachem i tego samego oczekuję od kawy.
Lecę pełna nadziei, prawie jak na skrzydłach a tu  czeka na mnie rozczarowanie- jeden jedyny monopolista co pakuje po 20 kapselków za prawie 21 zeta. 
Niby nie kasa, prawie grosze, ale pudełka zapakowane po zęby, żadnej możliwości podejrzenia kształtu, wymiarów, głębokości. Pudło duże, i tak nie do wykorzystania od ręki w takiej ilości, nie wiem, czy do wykorzystania w ogóle - po co komu, nawet Barbie, 20 wielkich donic z roślinami (nie mówiąc ze jeszcze trzeba je zaprojektować, wykonać i przechowywać). A co jak w ogóle nie będą mi odpowiadały?
Pani na blogu pokazała wąskie pudełeczko na sztuk 5, będę takiego więc szukała.
Lidl idzie na drugi ogień. Liczę na coś innego, bo tam od zawsze większość produktów to ich oryginalne marki. Szukam i szukam omiatając z nadzieją wzrokiem kolejne półki .W końcu trafiam na tego samego monopolistę.
Z nadzieją myślę o Interku. Ceny zazwyczaj niższe niż w poprzednich marketach, target klientów uboższych, powinna być alternatywa dla mojego monopolisty.
Na jaki stawiacie wynik?
Monopolista sam na pólkach. Te same 20 sztuk, tak samo zapakowanych w tej samej cenie. 
Zaczyna się wewnętrzna walka. Ryzyko powrotu z gołymi rękoma do domu duże, bo do sprawdzenia został tylko czerwony owadzik w czarne kropeczki, a tam monopolisty z wysokiej półki może zabraknąć. Bez alternatywy pod własną marką mogę wrócić z niczym. Trzeba będzie przeprosić monopolistę i wyskoczyć z tej dwudziestki przy tym dodatkowo oraz niepotrzebnie najeść się frustracji że tym razem wracam na pusto. I choć może tak nie wyglądam, to ryzyka nie lubię.
Jeszcze bardziej nie lubię jak nic nie układa się po mojej myśli a już szczególnie jak wracam do domu bez wyczekiwanego i z taką radością zaplanowanego zakupu. Trzy razy więc cofałam się do półki z nadzieją na jakieś niebiańskie oświecenie.
Jak zwykle nie przyszło, za to silniej ujawnił się wewnętrzny żyd sknera i szala przeważyła na korzyść ryzyka.
Ostatni przystanek, na nim Biedronka i....
 


10 kapsułek za 7 złotych (pakowanych w kartonik 2x5), w pięknej czerni i idealnie płaskim dnie.
Nie dość że wracałam z pełnymi rękoma to jeszcze w poczuciu zawarcia życiowej transakcji.
Po raz kolejny, w moim osobistym przypadku owady górą !!!

Takim oto sposobem, napędzana zakupowymi endorfinami, zainspirowana obcymi blogami, z wewnętrznym przeświadczeniem że czasu marnować nie wypada imam się różnych zajęć. Powstały więc dwa kolejne dzbano-wazony - w technice omiotania muliną i obklejenia koralikami - alternatywa do malowanych akwarelami które posiadam od dawna
Powstaje pnąca roślinka doniczkowa, udało się zapełnić doniczkę z masy solnej.
Przypadkiem wymyśliłam coś zbliżonego do wrzosów gigantów 

 
No i coś z czego jestem chyba dumna najbardziej:

 


Coprawda jeszcze nie wykończone, ale bardzo chciałam się nimi pochwalić.
I przy okazji zdjęć widzę, że na pewno ten jasny idzie do kosza, nie wiem jeszcze co z czarnym :)
 
 
A już tak na koniec, na całkowitym marginesie, jeśli dożyję czasów kiedy małe Maje z mojej okolicy dorosną do Barbie, już dzisiaj obiecuję że wymuszę na ich ciotkach urlopy i będziemy budować domki dla lalek z kartonów :)

niedziela, 1 lutego 2015

Spontan

Wstaję ja sobie dzisiaj rano, balkon pięknie ośnieżony od ściany do ściany, słońce świeci i z myślą, że może być dzisiaj piękny dzień, udaję się do łazienki.
Szczegółami co tam robiłam nie będę Was raczej zanudzała, a kto wie, może i nawet gorszyła :P. Potem była chwila miłości dla kotka, opróżnienie zmywarki, skromne śniadanko, a słońce nadal świeci.
Myślę tak sobie, że ładna pogoda na zdjęcia w plenerze, sam plener też ładny, a na dodatek unikatowy. Przypominam sobie pierwsza grupową sesję.... pamiętacie?

Coprawda śniegu było dużo więcej, ale ubrania zupełnie nie na tą aurę :D
Jedynie ta czapka. Która swoja drogą, jest do tej pory, wyjątkiem, jedną jedyną taką częścią garderoby. No i panny były wtedy jeszcze wyjątkowo sztywne pozytywnie. 
Teraz śniegu niewiele, ale za to kilka wydzierganych sweterków, których ze względu na wiosenno-letnio-jesienną aktywność fotografowania nie miałam okazji do tej pory uwiecznić.
Dużo lepsza sytuacja.
Taaaaaaaaaa, tylko gdzie ja te wełniaczki poupychałam.
Wyciągam jedno pudełeczko - kolekcje opstrykane, wyciągam drugie - kapelusze, następna niedokończona rzecz. Pamiętacie je jeszcze?.
No i genialna myśl, trzeba będzie zrobić z nimi porządek, bo o ile pamiętam, to większość nie nachodzi na głowy moich modelek (nie wiem jakim cudem wzornik- Beti ma najmniejsza głowę, ale wiem, że to przez mojego urodzonego pecha akurat ona była modełkiem ;P). Po co one tu leżą i zajmują tylko niepotrzebnie miejsce. Muszę się tym zająć.
No i znów ta moja kompleksowość wychodzi. Znów próbuję łapać dziesięć srok za ogon.
Nie, nie teraz, kapelusze muszą poczekać. Teraz priorytetem są sweterki, całą moja uwagę muszę skierować tylko ten cel. Pudełko idzie na bok, czyli spowrotem do szafki.
Szukam w kartoniku z gotowymi ubrankami. Wiem, że nie mam prawa tam nic znaleźć, bo przerzucałam jego zawartość kilkakrotnie i wełnianych wyrobów nie było, ale tak na wszelki wypadek - cóż, miałam rację. Burdel zrobiłam, nic nie znalazłam.
Jest kartonik z wełnami. Dam sobie głowę uciąć ze leży tam tylko czysty surowiec w motkach, ale znów na ten wszelki wypadek sprawdzę. Też nic. Cały jednak czas ,już głęboko, ale nadal w głowie siedzą te moje kapelusze. Bo jakoś one tak za wysoko leżały. Nie było ich tyle, żeby zapełnić pudełko. Nie leżały też raczej na torebkach bo z kolei te są w puszeczce. Może pod spodem będzie moje wełniane rękodzieło.
I znów wywalam pół szafki, zaglądam do pudełeczka i eureka!!!! Są.
Słońce nadal świeci, warto spróbować.
Momentalnie decyduję się na to, co mi pierwsze w ręce wpadło, do pudła z ubraniami lecę szukać wolnych dołów. O tak, jak pomocny stał się zrobiony przed chwilą burdel......
A mogły sobie leżeć spokojnie na osobnej kupeczce....
No trudno. Konsekwencje.
Trzeba było zaufać kobiecej intuicji, iść za głosem rozumu. Nie walczyć bezsensownie ze sobą samym, tłamsić swoja naturę.
Ale nie czas się teraz samokamieniować.
Słońce zachodzi, śnieg w tempie ekspresowym się topi, warunki atmosferyczne się pieprzą. Trzeba walczyć z czasem.
Zanim dziewczyny odziałam (szczęście, że nie musiałam i ich szukać), po słońcu  i tak nie było już śladu. Chciałam na nie czekać, ale obleciałam wszystkie okna wychodzące na cztery strony świata i nic nie wskazywało na to że może się jeszcze dzisiaj pokazać.
Skoro już i tak burdel zrobiłam, skoro dziewczyny, przecież w świeżo upranych włoskach leżą odziane w berety gniecąc świeżutkie fryzurki, śnieg topnieje w oczach, postanawiam zrobić po dwie-trzy fotki. Ryzyk-fizyk.
Czy Ania kojarzy swój kapelusik i szalik?

Oto efekt, zapraszam.






 


 


 


Tym razem drugi psuj zdecydował się przeszkodzić w sesji :)
No a przy okazji wyszedł na jaw sekret jakim cudem dziewczyny potrafią samodzielnie stać :)

  
Kapeluszami tez się zajęłam- te kończą żywot :)


P.S. W momencie kiedy kończę tego posta, za oknem słońce w pełnej krasie. Trudno, lale już golutkie leżą w apaszkach.