czwartek, 23 kwietnia 2015

Biblioteczka

Zacznę od złej wiadomości, która wyprowadza mnie z równowagi i nie pozwala na osiągnięcie pełnej satysfakcji :(
Nie wiem czy to wina kiepskiej drukarki, czy problem z taśmą przeźroczystą którą obkleiłam wszystkie okładki, ale niestety czarny tusz zamienia się w zieloną maź, biały w szare plamy więc wszystkie moje grzbiety i magazynów i książek stają się nieczytelnymi bazgrołami.
KU*****A
A tak niewiele brakowało do osiągnięcia spektakularnego zwycięstwa  :/ :/ :/.

Pozytywnie:
sprawa książek posunęła się sporo do przodu.
Po pierwsze, doszło kilka nowych pozycji.
Zatem w ramach wyjaśnienia.

W życiu każdej kobiety, nadchodzi taki czas kiedy piękno zewnętrzne ma coraz mniejsze znaczenie, a istotne staję się to, co mamy w środku.
Oczywiście nieubłagalny upływ czasu znacznie wpływa na przyspieszenie tego momentu. I chyba w ten etap w życiu powoli wchodzą moje panny.
Przestaje bawić je próżny świat blasku fleszy, kolejne fatałaszki niemieszczące się już w szafach, i wiecznie uśmiechnięta twarz bez względu na to czy rzep drapie czy nie, czy szew (nie mylić z szefem) wpija się w plastikowe dupsko lub brokat z sukienki szczypie po łydkach.
Jasno i wyraźnie zakomunikowały mi, że teraz chcą zacząć inwestować w siebie i czas najwyższy uzupełnić ich bibliotekę
Co zrobić?
Nie mam wyjścia.....

A tak serio

Nie ma co ukrywać. Szycie, fotografowanie czy klejenie ,obojętnie czy to książka, czy kolejna nieudana sofa ;P, wymagają ciszy, spokoju i burdelu wokół. Natomiast tworzenie okładek książek, to wyjątkowo czyste zajęcie. Tylko ja, ekran komputera i sprawne paluszki....
Oczywiściej jestem niezmiernie dumna z mojego pierwszego podejścia do tworzenia lalkowej biblioteczki. Fajnie jest trzymać w ręku takie prawie 1:1 zminiaturyzowane dzieło. Ale kiedy już je Wam obfotografowałam, doszłam do wniosku że chyba chciałabym również wejść w posiadanie książek może niekoniecznie identycznych z oryginałem, ale za to z bardziej kolorowymi okładkami, tak by w przyszłości były nie tylko ozdobą "postaciową" na lalkowych zdjęciach, ale też ożywiały samo tło wprowadzając odrobinę barwy i szaleństwa.
No i nie było łatwo.
Nie mam serca profanować istniejących już w rzeczywistości książek, a za cholerę nie przychodziły mi pomysły na okładki książek nieistniejących :(
Może mój mózg przestawił się chwilowo z kreowania na pracę rzemieślniczą, może to tylko czyste lenistwo. Kto wie.
Za to powszechnie wiadomym jest, że to właśnie lenistwo jest lokomotywą napędową nowych pomysłów, więc i ja wpadłam na pomysł stworzenia kolorowych grzbietów, niekoniecznie wymyślając nowe książki.
Poszperałam trochę w empiku, poszukując wśród znanych mi twórców ich bardziej kolorowych dzieł. Tak wpadłam na książki Grocholi.
Zawsze słowniki (przynajmniej te w moim domu) maja kolorowe okładki, zaczęłam szukać i tam.
No i pomyślałam o albumach.... W tym przypadku same okładki bywają bardzo kolorowe, a na dodatek dają dużą dowolność w "przeredagowaniach" grzbietów. Tu nie ma obowiązujących czcionek, minimalizmu obszaru zadruku, nie potrzebna jest ciągłość całych wydań. Każdy album może być zupełnie inny od poprzedniego.
W ten sposób, nie czekając na efekty wypełnień okładek karteczkami dorobiłam jeszcze kilka pozycji
(i znów ten schemat, narobić hurtem, a potem niewiadomo co z tego wyjdzie :))









I wszystko razem :)


plus oczywiście magazyny modowe, które na razie uległy najgorszemu zniszczeniu przez rozlewający się tusz


 
Kolejna pozytywna informacja.
Udało mi się zakupić bloczki karteczek o które mi chodziło. Mogłam więc sprawdzić, czy pomysł uda się w moim wykonaniu do samego końca, czyli wypełnienia przygotowanych okładek.
Kupiłam ich 7 sztuk, ale obawiam się, ze przy tej produkcji książek, i tak będzie za mało....
Natomiast.......
efekt końcowy jest całkiem zadawalający. Może nie idealny, ale do perfekcji mu wcale nie daleko (pomijając przykrą przygodę z tuszem)
Modowe magazyny wyglądają jeszcze lepiej, bo są chude i łatwiej dociąć do nich wnętrze. W przypadku książek musiałam rozdzielać "wkłady" na trzy-cztery części i każdą z nich ręcznie docinać, strony więc nie wyszły idealnie równo.
Nie wiem jak zachowałaby się gilotyna do papieru.
Dawno temu trafiła mi do rąk ale pamiętam, że docięłam na niej ze dwie-trzy kartki, nie więcej. Może przy takiej małej skali i, co by nie mówić, rozjeżdżających się karteczek efekt końcowy wcale nie byłby lepszy. Zresztą, o czym ja mówię, przecież dla kilku lalkowych książeczek nie będę kupowała gilotyny do domu :) 
Przecież przy ręcznym cięciu nożyczkami jestem już z tego zadowolona.
Na tyle zadowolona, że zaczęłam żałować, że karteczki nie są zadrukowane, bo wtedy wyglądałoby to już zupełnie profesjonalnie (oczywiście przy innej drukarce).
Zobaczcie same
 
 

 
AKTUALIZACJA Z OSTATNIEJ CHWILI
 
Na 99% odkryłam powód problemów z moimi okładkami.
Winny nie jest ani tusz, ani drukarka, ani taśma klejąca, a ja i moja głupota.
Oczywiście powiązane z klejem :)
Przecież on namacza zadrukowaną kartkę od spodu i powoduje te rozlewanie się druku.....
Szkoda tylko że nie wpadłam na to wcześniej bo teraz 3/4 książek będzie takich pomazianych.
Na szczęście ostatnia tura jest już również podklejana taśmą od spodu i jeśli tylko klej zda egzamin i zwiąże karteczki z okładką będę mogła być niezmiernie dumna i oczywiście w pełni usatysfakcjonowana :D

2 komentarze:

  1. Biblioteczka prezentuje się imponująco :) Tylko pozazdrościć modelka takiej ilości książek założę się że zdjęcia z tymi książkami będą niesamowite, wyglądają jak prawdziwe - wow.. ag

    OdpowiedzUsuń
  2. książki pojawią się już bardzo wkrótce :)
    Nie wiem jeszcze jak wyglądają na zdjęciach, natomiast na żywo może szczęka nie opada, ale za to wygląda to dość realistycznie a to przecież chodziło :)

    OdpowiedzUsuń