klęcząc na kolanach z poobcieranymi kostkami od kaloszy, pozdzieranymi opuszkami moich delikatnych rączek, z podrapanymi do łokci rękoma i poważnie nadciągniętym karkiem z powodu czytania w łóżku jęczę błagalnie o wybaczenie tej długiej przerwy w blogowaniu.
Leżąc prawie u Waszych stóp litościwie i uniżenie skomlę o jeszcze odrobinę cierpliwości.
Po pierwsze - Państwo Grey mnie zakorkowało - no nie mogę dokończyć 2 części "50 shades". Kombinuję, oglądam, przeglądam, przerzucam w poszukiwaniu natchnienia, ale idzie mi jak po grudzie. Głupio cos takiego mówić przy, już prawie, trzech pudłach zakupionych materiałów, ale jak zwykle nie mam tego na czym by mi zależało. Okazuje się, że przy zakupach "w ciemno" jestem pastelową panienką, choć osobiście moja prywatna szafa w większości składa się z bieli, czerni, niebieskiego, różu i czerwieni. No trudno podciągać to pod pudrowe odcienie.....
Dodatkowo do kosza, po dwóch dniach naszywania koralików, trafiły dwie kreacje, które ostatecznie nie wpisały się w nową kolekcję - przyznam, lekko się zdekoncentrowałam i zniechęciłam
Po drugie - warunki do szycia nadal prawie niemożliwe
Po trzecie - Bóg mnie słucha a ja głupia nie jestem w stanie wypowiadać logicznych i precyzyjnych życzeń!!!! Od czasu trafienia na zadupie prosiłam siły wyższe o nie zimowe zimy. Jako posiadaczka kompletu uniwersalnych opon na tą porę roku nie lubię prowadzenia auta w warunkach nieodśnieżonych i z 10-cio centymetrową warstwą ujechanego śniegu dróg. No to prosiłam o łagodne śródziemnoklimatowe zimy. Ale główeczka nie powiązała klimatów śródziemnomorskich z wichurami, huraganami i trąbkami powietrznymi. No to mam za swoje. Przeżyłam rok temu niewielką powódź z oberwaniem chmurki. Było całkiem zabawne patrzeć jak koszona trawka zamienia się w bajorko. Do czasu gdy pod naporem wody konstrukcja folii zaczęła się uginać aż wszystko popękało przygniatając folią i hektolitrami wody piękne i dorodne pomidorki, jak przewracająca się wysokopienna fasolka wraz z podpórkami na których była rozpięta gniotła i łamała ledwo przyjęte i zadomowione krzaczki borówek. Leciałam wtedy jak głupia ratować dobytek w T-shircie i spodenkach, półnaga przeciwko żywiołom natury.
Rok później, siedzę ja sobie przed komputerem planując nowy wpis na bloga, kremuję biedne pozdzierane i popękane paluszki od niedawno zakończonej budowy szklarni poliwęglanowej (tak popękanych i pozdzieranych że nie jestem nawet w stanie zabrać się za druty bo niszczę nimi wełnę, nie mogę szyć bo zaciągam materiał), zerkam na malowniczo uginające się drzewa z pobliskiego lasku kłaniające się pod naporem sił natury i zastanawiam się nad długością już chyba trwającej burzy. No i widzę wyszarpywaną przez wiatr płachtę poliwęglanu z mojej świeżej, nieużytej jeszcze, nóweczki, własnoręcznie skręcanej przez trzy bite dni od rana do zmierzchu szklarenki.
Nawet nie zdążyłam złapać kamizelki. Tak jak siedziałam w spodniach do kolan, bluzie na karku i kremie na palcach poleciałam i tym razem ratować dobytek.
WOW, to było coś.
Ściana gradu, potężnego lodowatego wietrzycha i kropel deszczu wagi ołowianej. I pomiędzy tym ja, kruszynka że tak skromnie powiem. Zanim dobiegłam do celu szklarnia została zamieniona przez siły natury w domek z kart. Na mich oczach poleciała jedna płachta, druga, trzecia....jak na amerykańskich filmach katastroficznych a ja nie wiedziałam w zasadzie za co się brać. Czy lecieć najdalej, do płotu, czy próbować łapać coś co leżało bliżej szklarni. Przyznam, że moje "ja" troszkę lubi taki ekstremalny survival, adrenlinę i walkę ze złem. Szkoda tylko że działo się to kosztem domowego budżetu i własnych zasobów finansowych. Nie od dziś wiadomo że najlepiej to bawić się cudzym kosztem i na cudzy koszt :P
Nie wchodząc w dalsze szczegóły, bo znów tracę wątek główny, zostałam nijako zmuszona do kolejnych dwóch dni naprawiania szkód i zabezpieczania pozostałości na ewentualne kolejne testy kapryśnej matki natury, co pogłębiło tylko uszkodzenie warstw zewnętrznych skóry blokując nawet próby podejścia do szycia na kolejnych kilka dni.
Po czwarte - na pokuszenie wodzi też trzeci sezon "house of cards" który swoim zwyczajem został wyrzucony jednorazowo w całości.
No i po piąte - czas najwyższy byłoby dokończyć i oddać "Grę o tron", bo to już bibiotecznie podlegałoby karom grzywny za przetrzymywanie książek..... Wstyd mi, Aniu wybacz, nadrabiam i stąd ten nadwyrężony kark.
Tyle, w sprawie wyjaśnienia tego długiego i bezproduktywnego postoju. Swoja drogą to chyba byłoby trudno o produktywny przestój :). Ale chciałam również podzielić się z Wami nieco radosnym, z własnej perspektywy, przemyśleniem.
Lalka Barbie - dawno, dawno temu przeżywała swoja złotą erę. Nie mam pojęcia czy to z powodu marzeń o luksusowym, kolorowo-różowym życiu jakie prowadziła, niedostępnym w komunistycznej szarości i masowości, czy to z powodu elitarności jej posiadaczy, a może z powodu estetycznego i bardzo ładnego dla oka wykonaniu. Kto wie, za co kochaliśmy Barbie, ale kochaliśmy, całym sercem.
Nie wiadomo też dokładnie dlaczego ta miłość zaczęła słabnąć. Mając dzisiejszą wiedzę w tym temacie spokojnie mogę powiedzieć, że Barbie nigdy nie pozwoliła sobie za spoczęcie na własnych laurach. Zawsze piękna, zawsze gotowa, ciągle ulepszana, ewoluująca, awansująca. Robiła wszystko żeby się na tym swoim topie utrzymać, ale coś szło nie tak.
Może masowy napływ jej kiepsko podrabianych i zdecydowanie mniej atrakcyjnych kloników, ale za to dużo tańszych i ogólnodostępnych przyczynił się do jej marginalizowania. Może dla dzieciaków dorastających w środowisku "mogę mieć wszystko" plastikowa panna z plastikowym mieszkankiem i plastikowym autkiem przestała być taka atrakcyjna i pożądana.
I pewnie kiedy wielu postawiło już na niej krzyżyk Barbie chyba wraca do łask, a kto wie, może zbliża się dla niej kolejna złota era.
Pomijając te dziesiątki blogów poświęconych lalkom Barbie przez zwykłego, średniego zjadacza chleba. Pomijając ten malutki, ale dla niektórych całkiem dochodowy biznes okołolalkowy z ubrankami, bucikami, drewnianymi modernhaus'ami.
Nie dosyć, że coraz więcej światowych projektantów znajduje się w przepastnych garderobach Pani Barbie, to niektórzy nie kończą tego flirtu tylko na zaprojektowaniu ubranka czy dwóch.
No weźmy takiego dość znanego Karla Lagerfelda.
Nie zatrzymał się na projektowaniu, oj nie. Oddelegował swoją muzę (czy coś więcej, ale o tym pudelek nie wspominał ;D) na tą słynną barbiową sesję z okazji okrągłych urodzin
(tak, tak, ten pan, to żywa osoba - choć trudno w to uwierzyć)
to jeszcze doczekał się swojej wiernej kopii.
Jednak nie na tym koniec powrotu na szczyt. Ostatnio trafiłam na sesję do japońskiego Vogue, która nie tylko że jest inspirowana lalką Barbie, to jeszcze przedstawia kolekcję ubrań inspirowaną tą właśnie gwiazdeczką. Czyli Barbie do kwadratu.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie dodała, że zarówno modelka jak i fotograf powinni zrobić przed sesją małe przeszukiwanko zwane potocznie research'em i dowiedzieć się że era Barbie- sztywnego kołeczka - poszła już dawno w zapomnienie i mamy teraz Barbie Fashionistas które dzięki swoim ruchomym stawom są w stanie zrobić ponad sto póz (swoją drogą ciekawe w jaki sposób ta wartość została oszacowana) i nie muszą już siedzieć z nienaturalnie prostymi, niebotycznie długimi nogami :)
A w ramach ciekawostki kilka zrzutów kolekcji wiosna 2015 - ready to wear firmy Moschino inspirowanej powracającą na szczyty lalką
no w końcu:) już myślałam, że nas porzuciłaś:) PS. Naprawdę niezły wpis, mam nadzieje, że wkrótce mi też uda się przeżyć kilka "odchyleń" pogodowych :) DG
OdpowiedzUsuńNie. Tak bez uprzedzenia nie mogłabym Was porzucać :)
OdpowiedzUsuńObiecuję, że kiedy ten dzień nastąpi poprzedzę go zwołaniem sabatu czarownic na których wyleję jezioro gorzkich łez.
W następnym wpisie będzie odrobinka tego nad czym pracowałam pomiędzy sukienkami trafiającymi do kosza.