(choć w ustach takiego starego pudła jakim jestem może to zabrzmieć już nie tyle groteskowo co smutnie i tragicznie, ale jaką mnie Boże natchnąłeś, taką mnie masz :D)
Jak już wiecie, skutecznie zniechęcana niepowodzeniami jakie na siebie samodzielnie nałożyłam Christianem od Greyów, pomiędzy wyrzucanymi do śmieci kolejnymi tragikienkami (w wolnym przełożeniu tragicznymi sukienkami) zła na siebie i świat cały, w ramach odczarowania kolekcjonerskiej klątwy postanowiłam powrócić do tworzenia dodatków a dokładniej do doniczkowej roślinności, na którą, jak już dobrze wiecie, jestem dobrze przygotowana bo i duże esspresowe donice czekają na użycie, małe olejkowe doniczki no i sporo pustych plastikowych butelek, a co znacznie ożywić może tło przyszłych sesji.
Niestety, czego nie przewidziałam, a co odrobinę negatywnie mnie zaskoczyło, to poziom decybeli podczas wycinanek :) Coprawda nie jest to hałas pracującej maszyny do szycia, nie jest to hałas wkrętarki czy szlifierki, jednak również nie można powiedzieć że jest to dyskretna i cicha produkcja.
Zresztą, co ja Wam tłumaczę, każda z Was zgniatała w życiu plastikowe butelki :).
Musiałam więc znów czekać na sprzyjające warunki, ale zamiast go wykorzystać do wykonania prototypu, czy chociażby poważnego przeglądu oferowanych przez matkę naturę wariacji na temat zieleniny w domach i ogrodach ja nieco rubasznie i zbyt bezkrytycznie zaufałam swoim umiejętnościom twórczo-kreacyjnym, podpierając się bezmyślnym założeniem że ogień ukryje niedoróbki.
No i cięłam przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Paski dłuższe, krótsze, grubsze i te cieniutkie. Przecież im większa różnorodność, im mniej perfekcyjności i szablonowości tym bliższe dzieło naturze.
Pocięłam całą butelkę wielce dumna z własnego osiągnięcia, powielając po raz "enty" błąd tworzenia 30-stu kopii jednocześnie, bez próby doprowadzenia chociaż jednej rzeczy do końca by obejrzeć efekt ostateczny zanim rzucę się na ilość.
I dumna dalej, przez dwa następne wieczory w oparach podgrzewanego przy świeczkach-podgrzewaczach plastiku formowałam moją nową domową doniczkową roślinność. A formowała się cudownie. Marszczyła, wyginała, nieco puchła, zawijała. Cudo nad cudami.
Tak mnie to rozochociło, że nie czekając na malowanie elementów, postanowiłam najpierw je poprzyklejać do doniczek a dopiero potem zając się malowaniem.
I co?
Pstro drogą sobie szło!!!
Wyszedł mi jakiś wodorostowy koszmarek.
Ani to podobne do roślinek domowych, ani to nawet podobne do avatarowej rzeczywistości.
Powyginany alzheimerem akwariowy wodorost z przeceny.
Dzisiaj zastanawiam się, czy może pokrycie tego błękitnego cudactwa zielonymi farbkami mogłoby jakoś to wyratować. Tego nigdy się jednak nie dowiem, bo tak jak szybko ten potworek powstał, tak szybko zakończyłam jego żywot wycinając wszystko nożyczkami. Żałuje tylko że nie zrobiłam wcześniej zdjęcia "ku przestrodze" i upamiętnienia mojej kolejnej porażki :)
Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Z opakowania po pieczarkach, które na kolejne rośliny chomikowałam, nieoczekiwanie dla mnie ujawniły się barbiowe talerzyki. Pamiętam że mówiłam wcześniej, że to nie ten etap i nie mam w najbliższym czasie zamiaru kompletować zastawy obiadowej, ale.... po co trzymać pociętą pieczarkową tacę robiąc burdel przy okazji, skoro na wszelki wypadek można powycinać małe kwadraciki, poskładać jedno w drugie, resztki wyrzucić i mieć to z głowy. Ale jak powycinałam jedno, skusiłam się ostatecznie też na podpatrzone u świeżo wygrzebanej lalkowej mistrzyni sztuczki na sztućce. Miała być próba, jeden sztuciec, tak żeby się przekonać czy wygląda to równie dobrze na żywo co u niej na zdjęciach z bloga. Próba wyszła zachęcająco, a że dziesiąty odcinek "house of cards" miał jeszcze 20 minut do końca zaczęłam wycinać kolejne części zastawy.
Niestety :( miałam tylko małe pudełko po toffifee, wiec brakuje mi 4 widelców i w zasadzie 3 noży. Teraz mam coprawda komplet sześciu ale trzy lewo i trzy prawo skrętne - co widać na zdjęciu :).
No i okazało się że nie wygląda to tak zupełnie źle
Szpilka i cekinek to działanie celowe, oczywiście, by pokazać skalę.
Talerze też muszą być pomalowane. Ale po pierwsze i tak muszę poczekać na kolejny zakup warzyw w tym konkretnym koszyku bo ten który posiadałam był zgnieciony z jednego rogu więc udało się posiąść tylko 5 talerzy, a poza tym boję się malowania farbami. Zakładam ze pędzelek będzie pozostawiał smugi i wymyśliłam biały lakier do paznokci, którego, jak zwykle gdy jest taka potrzeba, nie ma w domu. Zobaczymy jeszcze.
Podeszłam też po raz drugi do kwiatka, tym razem w zdecydowanie mniejszym rozmiarze i zdecydowanie mniej powykręcanym. Tak polubiłam swoje czerwone kwiatuszki że musiałam dorobić do tego liście. Jakiekolwiek.
Efekt nie jest może powalający, na próżno szukać gatunku w oryginale, ale potrzebowałam czegoś kompletnego, co będzie mi światełkiem w tunelu beznadziejności kiepskich i nieudanych prób mojej miniaturyzacji.
Muszę tylko dodać więcej brązowej ziemi, bo ta się gdzieś zapadła w czeluściach donicy :)
No i coś nad czym walczę od dni kilku, ale jeszcze w wersji bardzo półproduktowej...
Dopatrzałyście się storczyków?
Nie wiem czy mi to wyjdzie, ale tym razem postanowiłam poskromić własną kreatywność i odwzorować się na czymś co istnieje.
To turkusowe "coś" to wycięte i podgrzane z butelki liście które być może uda się dziś pomalować. Ledwo zauważalne przeźroczyste "coś" przyklejane d drucika (najlepiej widoczne na zdjęciu ostatnim) to kwiaty storczyka. Mogą się okazać zbyt ogromniaste do tych skromnych listeczków. Ale zobaczymy - jeszcze ich nie ruszałąm żeby klej dobrze wysechł.
To zielone "coś" ma być roślinką liściastą - takiej jeszcze nie posiadam, no i te styropianowe kuleczki tak mi się spodobały, że uparłam się żeby je wykorzystać.
Także pamiętam i działam :)
ok nie wiem od czego zacząć ale jednak polecę chronologicznie :)) !!
OdpowiedzUsuńmiłej zaległej lektury :)
Usuń