środa, 29 października 2014

Rozwiazanie zagadki

No to czas przyznać się do tej meblowej porażki.....
Te czarne deszczułeczki, tak śliczny i ambitny plan poszedł się.... właściwie to na szczęście nie bujać a tylko porozklejać, więc może coś da się odzyskać.
Miało wyjść to:
 
a okazało się wielgachną klatką dla jakiegoś niezidentyfikowanego stworzenia. Niestety pojedyncze deseczki były zbyt malutkie na takie rozwiązanie, za to sklejane podwójnie były jakąś masakrą.
O ogrodowym komplecie, przynajmniej w takim wydaniu mogę zapomnieć, ale że sezon, możnaby spokojnie powiedzieć, za nami, wiec do wiosny może jeszcze wpaść coś  nowego do głowy. No szczególnie że Ania w swoim komentarzu już mnie zainspirowała do wykonania próbnych wiklin a potem ich splecenia :)
 
Tymczasem miniaturek jest coraz więcej w moim domu. Nawet pokusiłam się o wykonanie mini miski. Przypomniałam sobie ostatnio lekcje techniki w podstawówce i lepienie z pomoczonych kawałków papieru :)
Muszę ją tylko jakoś ozdobić bo faktura nie jest na tyle gładka, żeby miska mogła zostać w takim stanie. Najgorzej że głupolek (czytaj ja) od razu posmarowałam ją na czarno więc już żadne zwierzęce motywy w jaśniejszych kolorach są niewykonalne :(
Zostaje tylko brokat..... dlatego się waham.
 
 
Tutaj dyskretnie chciałam zauważyć że jest to pierwsze zdjęcie z moim prywatnym znakiem wodnym :) :)
Nowy komputerek hula jak robocik: działa program na dodawanie znaków wodnych, działa dodawanie zdjęć z aparatu na blog - pełna kultura pracy.
 
No i chciałam się z Wami podzielić mój wczorajszą przygodą w Pile.
Takie rzeczy tylko u mnie.
Że pogoda ładna była, słoneczko grzało, witaminka D aż odczuwalnie się namnażała wewnątrz mnie, postanowiłam pewnie po raz ostatni wybrać się rowerem do Piły. I nie tylko o słońce chodziło, ale głównie i przede wszystkim o kondycje + kalorie oraz możliwość dosyć komfortowego objazdu wszelkich interesujących mnie sklepików (a przecież cuksy na hallowen będą musiały być, bo tutaj czegoś takiego w sklepikach nie uraczysz, a dzieciarnia może pukać do drzwi). A samochodem to nie robota. Nie dość ze się człowiek nałazi, jeszcze dodatkowo najeździ, nadenerwuje na współużytkowników dróg, na małe miejsca parkingowe. A z rowerem.....  mobilnie, szybko, łatwo, bez kłopotów......
No w moim wykonaniu, niekoniecznie.
Dojazd do miasta - rewelka.
Biedronka - nieco mniej. Liczyłam na super promocje cukierków na wagę, a tam tylko michałki po 18 złotych. Mi tam wszystko jedno, mogłyby być nawet michałki, ale na boga, to jedne z najcięższych słodyczy. Pół malutkiej torebki ważyło 2 kilogramy. Nie będę cudzym dzieciakom kupowała cukierków za prawie pół stówki
Pasmanteria i materiały w Merkurym -sukces. Zakupiłam ciekawą cieniowaną jesiennie kolorową wełenkę, piękny błękicik, żałuje że nie skusiłam się na bordo, bo by mi pasowało do powstającej kolekcji, ale na razie wystarczy. Z Merkurego wyszłam z dwoma kawałkami materiałów na dwie kolejne sofy :)
Vivo - droga genialna, wnętrze odrobinkę rozczarowujące bo wyszłam z gołymi rękoma.
Tesco - i tu zaczyna się katastrofa. Myślałam że nogi mi odpadną. Ciężko było tam dojechać jak nigdy. Zaczęłam nawet wątpić czy znajdę siłę, żeby rowerem wrócić do domu. Jakby ktoś klątwę na mnie rzucił. Miałam ochotę na pewien elegancki płaszczyk, ale elegancki to on pozostał tylko na zdjęciu. Cukierków, wyjątkowo jak na ten sklep, oczywiście nie było. Na szczęście empik uratował honor i udało mi się dostać patyczki o których od dawna już myślałam. Wyszłam i tak odrobinę rozczarowana, ale wsiadłam na rower i ani kroku dalej. Nie dość że tył mi dudni jak w starym aucie, nie dość że dupa podskakuje na każdej pojedynczej kostce brukowej to przy nieproporcjonalnie dużym wysiłki ja prawie nie jadę. Odwracam się i kapeć..... kompletny totalny, absolutny kapeć. Ani grama powietrza. I od razu genialna myśl, dlaczego nie zabrałam ze sobą pompki. MP3 jest, odblaski są, zamkniecie do roweru jest, dodatkowe światła są, ale dlaczego do cholery nie ma pompki !!!!  Telefon, też oczywiście na samym dnie plecaka, zawalony zakupami które trzeba wywalić na chodnik. Wyjścia nie miałam, wywaliłam, zadzwoniłam po pomoc. Na szczęście w nieszczęściu było to przed 16:00 więc istniała szansa zabrania się z rodzicielem, bądź podrzucenia mu chociażby zakupów i poprowadzenia roweru pieszo.
Udało się, a miałam nawet jeszcze pół godzinki na ostateczne zakupy w interku czy kauflandzie. Rower doprowadziłam do galerii, udałam się szybciutko na zakupy. Tu na moje szczęście wybór z cuksami był większy, szczególnie w wadze lekkiej (bo piórkowej nie znalazłam). Dodatkowo rozpędziłam się tam z owocami, warzywami i spożywką. Tak bardzo, że nie byłam w stanie wrzucić zapakowanej torby na bagażnik. Nie miałam siły. Zawiesiłam torbę na kierownice i w pozycji półleżącej, "na pijaka" (zakupy były tak ciężkie że nie panowałam nas skręcającą się kierownicą), wężykiem doszłam, już mokra jak szczur, do przejścia na pasach. I kiedy widziałam już autko czekające na mnie na kauflandzkim parkingu, kiedy  już nawet to wszystko zrobiło się jakieś lżejsze urwało mi się ucho od torby. Myślę sobie że Bóg nie pozwoli na kolejny psikus. W końcu dostałam od niego już oponkę w dniu dzisiejszym, na dodatek rano byłam czyścić groby, więc to był dzień z dobrymi uczynkami, nie może mnie nic więcej spotkać. Szczególnie że na górze mam jabłka, grejfruty, cytryny, kalafior, warzywka genialne do turlania się po płaskiej ulicy. Ale dam radę, uda mi się. Przejdę jeden pas na migającym zielonym, odetchnę i odsapnę na wysepce czekając na drugie zielone, dojdę do auta a wtedy niech się dzieje co chce. I robię krok z krawężnika i koło opada z krawężnika i odpada drugie ucho. I tak jak myślałam - jabłuszka i cytryny się poturlały, mleka, galaretki, budynie, chemia, serki, twarożki, puszki z kukurydzą i ananasami poleciały na drogę.
I żeby auta poczekały jak zbiorę zakupy.... prawie mi po plecach jechały a drugi pas zignorował nawet te wszystkie leżące owoce. Musiałam czekać na drugie zielone żeby tą resztę pozbierać. A to przecież nie był koniec. Bo przecież trzeba to przenieść i przewieźć. I jak podrzucić  na koszyczek tą samą torbę z zakupami, której przy unieruchomionym rowerze i dwoma uszkami nie byłam w stanie, a teraz nawet nie mam o co oprzeć roweru.  I c o tu robić....
Pomocy znikąd, jak zwykle zresztą, a radzić sobie trzeba.
No to znów wywalam zakupy w poszukiwaniu jakiś reklamóweczek, które mogłabym zawiesić na kierownicy dorzucając tam coś z torby. Są przecież jeszcze kieszonki. Małe bo małe, ale zawsze cztery, ostatecznie można coś i za koszulkę wrzucić. Tak też zrobiłam. I kiedy już udało mi się odciążyć porwaną torbę tak że byłam w stanie wrzucić ją na bagażnik pojawił się..... ojciec który szukał mnie w interku.
Taka przygoda mnie złapała :)

Cukierki na szczęście dojechały niezniszczone i już czekają w wiatrołapie na ewentualne dzieciary w piątek.
 
P.S. Cuksy są z telefonu dlatego bez znaku wodnego

Dużo się dzieje

Tak  dawno mnie tu nie było.
Tyle się w tym czasie wydarzyło w moim życiu.
Znalazłam pół jabłuszka - tą moją drugą połowę, wyszłam zamąż, a po świecie lata już druga para nóżek z moim genotypem :)
 
No to teraz po takim wstępie romantyczno-bajkowym wstępie czas na rzeczywistość :)
Działo się działo. Bo po raz kolejny , oczywiście w związku z moimi tajnymi projektami, oparzyłam sobie paluchy, ty razem u obu rąk, zatem każda czynności higieniczna wymagająca kontaktu z ciepłą wodą jest makabrą.
Pisanie na klawiaturze satysfakcji zbytniej również nie przynosi, ale już jutro będzie dobrze :)
Trudno w to uwierzyć, ale w moim domu znów sezon urlopowy. Nie wiem jak to możliwe, nie rozumiem tego kompletnie, ale że nic ode mnie nie zależy przyjmuję to na klatę i próbuję z tym żyć.
Jako że głos pracującej maszyny do szycia odpada, szycie ręczne również nie jest wskazane - bo to szpilki się walają, bo to ścinki wszędzie, a już szczególnie lubują się w przyleganiu do moich domowych spodni, bo wykroić z płachty materiału też nic nie można.
To siedzę dalej w mini-skali, ale za to makro robotą.
Na razie nie pokażę efektów w pełnej krasie, bo tak prawdę mówiąc to meble dokończone jeszcze nie są.
Ale że kosztowały mnie już 4 palce, 2 poprute, wycinane, fastrygowane i zszywane od początku oparcia, 3 laski zmarnowanego kleju (tak to jest jak nie można sobie rozłożyć warsztatu, tylko chowa się poszczególne części pod tapczanem a jak przychodzi do składania to klapa) postanowiłam pochwalić się nimi nieco wcześniej.
To już trzeci mebel i to trzeci do siedzenia. Ostatnio już wspominałam że zaczyna mnie dopadać mania sofek a reszta leży odłogiem....
Mało tego mam jeszcze pomysł na dwie kolejne. Sama zaczynam siebie przerażać w tym temacie. A może znacie chętnego coby moje sofki chciał zakupić :)
 
ALe ja się tu chwalę i przechwalam a dowodów brak.  Więc.......
 
OK, wiem że niewiele widać na tych zdjęciach, ale jest to efekt jak najbardziej zamierzony. Buduję napięcie i podgrzewam atmosferę.
No i jeszcze nie wiem czy sofki trafią na swoją prywatną sesję, czy zadebiutują od razu jako tło dla modelek. Zobaczę jak się sprawy potoczą.
No i czy oczywiście uda mi się poskromić własne ego :).
 
A ponieważ sofki także wymagały nieco szycia na maszynie (podwójnie na dodatek, przypomina redakcja, bo knociłam górę z dołem na oparciu), czasami, żeby nie marnować czasu na szyciowych przestojach, a przy tym nie obleźć niteczkami od materiału pozostawałam w skali mini ale z zupełnie innego zakresu.....
Kontynuowałam wypychanie watą poduszeczek czekających na to już ponad rok - znalazłam watę w sklepie!!!! Choć oczekiwałam że ta archaiczna metoda zabezpieczeń, wraz z pojawieniem się skrzydełek na półkach sklepowych, odeszła do lamusa, okazało się że można ją zakupić :)
A że w domu, z powodu ciążącego na mnie obowiązku podkręcenia zakupionych tańszych doniczek i stworzenia kompletu z posiadanym od dawna dzbanem, pojawiły się farby akrylowe, postanowiłam i z nich zrobić użytek.
Jak to dobrze, mieszkając na zabitej deskami wiosze, mieć czasem schowane coś w zapasie.
I żeby mi nie wyleciało - od razu umieszczam kolejny gorący apel do czytelniczek - choć zdaję sobie w pełni sprawę, że pomimo wielu talentów, wielu predyspozycji w jeszcze większej ilości dziedzin, kuchnia i pichcenie jest Wam nieco obce, jednakże, jeśli wpadną Wam w ręce takie mini przedmiotki błagam o chomikowanie ich i dostarczanie do mnie w miarę możliwości.
Bo to wcale tak najgorzej nie wygląda...
 
 
również i tym razem nie umieszczam wszystkiego - choć doniczkowy kwiatek jest tylko jeden w mojej kolekcji. bo palma zupełnie się nie udała i jest już w pudełku "do rozbiórki"
 
No i na sam koniec.
Wiem, miało mnie już więcej tu nie być, ale jak można zignorować taki fakt.
Zdjęcia z 27.10.2014r.
Serio - i to nie zrobiłam dla picu. Na dodatek w  tym zestawie bawiłam się jeszcze zimną wodą. Tak było ciepło. Coprawda do koszenia trawy zabrałam się w bluzie dresowej i długich spodniach, ale po trzech długościach z kosiarką bluza zeskoczyła na biodra służąc już tylko i wyłącznie jako ozdoba. Spodnie zostały, ale tylko i wyłącznie ze względu na techniczne rozwiązanie sprawy wyrzutu skoszonej trawki. jak tylko koszenie zakończyłam z prawie mokrym tyłeczkiem wskoczyłam w spodenki i dalej pracowałam na powietrzu tak właśnie ubrana.
Jako dowód moje kolejne fotki. 
 
 
 
 
 
I tylko było mi odrobinę dziwnie, kiedy widziałam panie przechadzające się spacerniakiem ze swoimi pieskami w puchowych kurteczkach.
 
 

niedziela, 19 października 2014

Zajęta sobota - ciąg dalszy tydzień później

I tak minął mi tydzień na potajemnym klejeniu mojego niewyjaśnionego kodu kreskowego :)
Klej do drewna to pestka, ale poszłam zbyt ambitnie, i używając tego na gorąco poparzyłam sobie tak opuszki, że już jak wąż, dwa razy, gubiłam na nich moją prywatną mapę odcisków. A wygląda na to że to nie ostatnie moje wyjście ze skóry...
Najśmieszniejsze jest jednak to, że ten magiczny projekt zakończył żywot wczoraj w godzinach nocnych. Czy to jakaś czarna passa? Najpierw sofa nr 1, potem 2, a teraz nr 3.
Bo te czarne paseczki ułożone były w fotel (5 pierwszych rzędów od góry) niższe rzędy to dwuosobowa sofka a po prawej stoliczek.
Jednak "ale to już było i nie wróci więcej"
Po raz kolejny wielki kłopot w przeskalowaniem. Zamiast zgrabnego ogrodowego fotelika wyszła mi klata na ptaszora. Na moje nieszczęście nic nie dało się z tym zrobić bo poszczególne deseczki były na ten pomysł zbyt szerokie, a nie będę pilniczkiem do paznokci piłować 120 elementów przez 4 tygodnie.
Natomiast meble są dla mnie dalej  priorytetem. W głowie powstaje już pomysł na szezlong. 

Za to dzisiaj miałam inwazję mini-mini. Stałam się posiadaczką 22 maluśkich poduszeczek.
Jest już sofka  to i będą mnie nawiedzały mini dodateczki.
Szkoda tylko że żadna z tych poduś (bo poduszka to za dużo powiedziane) nie pasuje do tej kanapy, bo wzorków byłoby za dużo.


piątek, 17 października 2014

A było tak pięknie

Tak, tak,
Jestem na blogu. fizycznie, osobiście, cieleśnie :)
Pierwszy a i prawdopodobnie ostatni raz.
Ale i okazja ku temu była niecodzienna. Może trudno w to uwierzyć, ale fotka pstryknięta została 13 października.
Prawie jak hiszpania....  Kto by pomyślał, że w teoretycznie zaawansowanej już jesieni będzie można śmigać w shirt'cie i krótkich spodenkach. I nie był to strój wyciągnięty tylko na potrzeby 3 minutowej sesji fotograficznej.
Tak spędziłam cały dzień do godziny 18:00, na świeżym powietrzu przy przesadzaniu kwiatków.

Osobiście jestem za takimi temperaturami nawet w listopadzie, grudniu, styczniu i lutym.
Bez żalu jestem w stanie poświęcić te trzy pary nowiutkich, nienoszonych jeszcze zimowych kozaków leżących na strychu.
Super uczucie śmigać tak lekko, nieobciążonemu zbędną, grubą, warstwowo naciąganą na siebie garderobą.  Nic dziwnego że Polacy są tacy ponurzy, smutni, wiecznie narzekający  i zamknięci w sobie, skoro dziewięć miesięcy w roku trzeba chodzić takiemu zabunkrowanemu, pozawijanemu, ograniczonemu przez fatałaszki.
Szkoda, szkoda, wielka szkoda.


No i chciałam też się do czegoś przyznać. Moja sofka nr 2 (jedna, jedyna którą mam) też została dotknięta moimi destrukcyjnymi łapami. To i tak by się stało. Prędzej czy późnej. Im więcej na nią patrzyłam tym bardziej ta dysproporcja mnie raziła. Numer 1 miał przerost dołu, numer 2 odwrotnie, totalna katastrofa przy oparciu. Była zatem szansa, że kolejne podejście będzie mniej lub bardziej, ale wyważone. Na szczęście-nieszczęście sofa nie przeżyła absolutnej demolki z powodu tego materiału.... po prostu bardzo go lubię. Więc delikatnie mówiąc zrobiony został lifting mebelka.
A żeby nie wszystko było tak kawę na ławę zostawiam Was moje drogie czytelniczki w niepewności nie umieszczając zdjęcia nowej sofki.
Jeszcze nie dzisiaj.


No i przyszedł mi do głowy nowy pomysł.... skoro tak siedzę już w tej stolarko-tapicerce to może obiecam że wszystkie małe Maje na przeprowadzkę do swojego nowego mieszkanka dostaną ode mnie mebelek dla swoich Barbie na parapetówę :)



P.S. kalosze zaraz po wykopaniu miejsca na roślinki zostały przemienione na letnie klapeczki :)

sobota, 11 października 2014

Zajęta sobota

Moje Drogie Czytelniczki
Na wsi impra. I "ona tańczy dla mnie" i "mydełko fa" ba nawet "Coco jumbo" czy "felicita". Muzik tak dudni że przez chwilkę myślałam że włączyło się radio w samochodzie.
A ja?
Siedzę w domku i zdecydowanie się nie nudzę.
Szycie odpada bo warunków dalej brak,  ale domowa cisza nocna zapadła  i można się zająć. .....
No właśnie.
Nad czym siedzi Dex'iara?
Naturalnie etykieta wpisu (nie post'u :) ) nieco zawęża pole Waszej wyobraźni.
I już z tego miejsca obiecuję, że prezentując produkt końcowy, a mam nadzieje że wyjdzie z tego cudeńko, zamieszczę zdjęcie tego co mnie zainspirowało (co wyklucza teoretyczne próby bujania gdyby któraś z czytelniczek wpadła na prawidłową odpowiedź).

Zobaczymy jak daleko odbiegnie to od wymarzonego ideału.

Tymczasem z niecierpliwością czekam na Wasze sugestie ;) ;) ;)

środa, 8 października 2014

Ja to mam głowę na karku :)

Tylko czy ten kark nie za późno przypomniał sobie o tej mojej głowie :P
Jak już wiecie każdy mój wpis na tym blogu blokowany jest przez niemożność zamieszczania fotek z powodu niedoskonałości sprzętowych na jakich przyszło mi "pracować".
No i późnym wieczorem, bo to o tej porze najczęściej mnie oświeca (i nie mam tu na myśli ani płomieni świeczek ani elektryczności) wpadłam na genialny pomysł znalezienia programu do blogowania na telefon. Skoro mój notebook odmawia załączania zdjęć, to może smartfon temu jakoś podoła. Teoretycznie nieco zwariowana, żeby nie powiedzieć lekko nierealna teoria, ale komu szkodzi sprawdzić.
No i sprawdziłam, test zakończony zadawalającym mnie wynikiem. Nie mogę tego określić słowem "pełen sukces" bo zdjęcia z telefonu odbiegają znacznie jakością od tych robionych aparatem, jednak jako przerywniki pomiędzy kolekcjami myślę że wystarczą.


Zastanawiam się tylko co dalej z tą rozwijającą się wokół mnie techniką komunikacji....
Czy odwali mi na tyle żeby zacząć wrzucać 5 razy dziennie informacje na fb o tym jak "zastanawia mnie ulotność życia" czy "co nas czeka po tamtej stronie" publikowane na przemian ze zdjęciem patelni z własnoręcznie przygotowanym kurczakiem na słodko, zdjęciem butelki piwa o nowym smaku brzoskwiniowym z knajpą w tle urozmaiconym wiadomością o zakupie super koszulki z przeceny w sklepie X, czy spodni ze sklepu Y.
No a potem "ćwierkanie" czyli twit'owanie (obszar na razie zdominowany przez naszych super biednych - czytaj ubogich w dochody polityków) czy modny wśród gwiazd instagram.
Bo umówmy się, jakie wrażenie zrobi wrzucenie złotej myśli np o zwierzęcym traktowaniu zwierzaków przez ludzi na fb jeśli można swoje zadumane zdjęcie na tle fontanny, pobliskiego lasu, parku, romantycznej uliczki tudzież przy głowie konia (za przybywanie w towarzystwie którego należy zapłacić 140zł za godzinę - bo to najdroższa stadnina w okolicy) w markowych butach, torebce, okularach z tag'iem o zwierzęcym traktowaniu naszych pupili. I nie trzeba się rozpisywać (bo to przecież czasami boli), minimum słów to mniejsze szanse na błędy ortograficzne, no i pewnie najważniejsze - nie ma szans na komentarz. Bo zawiść ludzka jest WIELKA i jeszcze ktoś miałby czelność skomentowania tego żeby zamiast wydawać kupę kasy na szmaty i sesję niech lepiej wpłaci pieniądze na schronisko, kupi budę czy karmę. A tak mamy pięknie, stylowo, z klasą, na bogato, mądrze, refleksyjnie i jakże współczująco.
Z pełnym przekonaniem, pełną świadomością i moim oślim uporem mówię NIE.
W abonamencie nie ma pakietu z nielimitowanym internetem, telefon jest na tyle skromny w rozmiarze, że wszelkie tekstowe informacje pisze się z dużo mniejszym komfortem niż na klawiaturze komputera a poza tym i PRZEDE WSZYSTKIM  palma mi nie odwaliła i nie odwali.


Zatem wracając do tematu (bo jak zwykle dygresja w moim wykonaniu jest dosyć długa i zdarza mi się popłynąć). Tajemniczy projekcik, który zajmował mi ostatnie dni okazuje się być nową sofą.
Dla przypomnienia powiem, że to drugie podejście. Pierwsza sofa, po ukończeniu, wydawała mi się sporym sukcesem (widać tu mój zdrowy obiektywizm) choć lekko nie trzymała poziomu - na szczęście nie było tego widać na zdjęciach. 
Pojawiła się przy dwóch okazjach na blogu, z życzeniami bożonarodzeniowymi i jako zapowiedź pierwszej kolekcji urban africa. Dziś pojawi się po raz trzeci i..... ostatni.
Kiedy w produkcji była druga, przecież zupełnie inna, bardziej kanciasta, niższa, kolorowo paćkowata myślałam ze pozostawię je dwie.  Zimowy plener jest malowniczy i bardzo ciekawy, ale dla dwudziestocentymetrowych lalek może być bardzo wymagający. Minimalna warstwa śniegu jest już dla nich zaspą po uda czy pas, z powodu ich mikroskali otoczeniem dla nich będą raczej śniegowe pustynie, bo każda mała roślinka będzie prawie jak lalki zakopana pod białym puchem. I co najważniejsze - te olbrzymie dziury pozostawiane przez olbrzymie buciory fotografa i asystentki sesji :)
Koło lali trzeba kucnąć, ustawić, zabezpieczyć żeby się nie chybotała i zaryła noskiem w śnieg (bo całe ubranie pomoczy i będzie po sesji). Zdjęć też nie można robić z dystansu, bo to przecież kruszynki są. Zresztą, po co się kręcić tam i spowrotem jak i tak ślady przy ustawieniu już zrobione. Krótko mówiąc, dla urozmaicenia miały być dwie. ALe jak je wczoraj obok siebie ustawiłam...........
Same/sami zobaczcie - pierwowzór jest małym koszmarkiem.
(cholera, na tych nocnych zdjęciach i tak nie wygląda to najgorzej)

 



Już po ostatecznym sklejaniu drugiej okazuje się, że też mam jej sporo do zarzucenia. Przesadziłam ewidentnie z oparciem (ta moja mania wielkości) ale i tak jest to lepsze niż ten upiorek po prawej.
Decyzja podjęta szybko, bez zbytecznego zastanawiania, pod chwilowym impulsem i  c'est la vie. Z pierwowzoru została kupa śmieci.
 


A że jeszcze widno i dosyć spokojnie było - o 22:00, jak nigdy wcześniej, zapadła cisza nocna, postanowiłam zacząć cos nowego :)
Co tym razem?







Pozdrawiam gorąco :)
P.S. zdjęcia osadzone nową metodą przez telefon :)
bardzo to ułatwia życie. 

Nawet Time for Fun musi się kiedyś skończyć

Dzisiaj trochę żałuję że ta kolekcja okazała się tak niewielka, szczególnie, że miałam jeszcze pomysły na jej powiększenie. Mało tego, po przejrzeniu sesji na zdjęciach muszę w niedalekiej przyszłości powtórzyć kilka rozwiązań (nawet tych przypadkowych) tutaj użytych, bo bardzo mi się spodobały.
Nic straconego, w końcu mogę mieć kolejnych dziesięć podejść do kolekcji Time for Fun - to ja ustalam tu zasady (kocham tą absolutną władzę) - jednak będzie musiało to potrwać, a ja mam wielką ochotę skoczyć jutro do lasu i popstykać następne zdjęcia.
Tyle mogę zrobić, bo po pierwsze trudno w to uwierzyć, ale u mnie w domu sezon urlopowy wciąż trwa, maszyna do szycia zatem ma także wolne. A po drugie szczęśliwie okazało się że sezon szyszkowy się jeszcze nie skończył. Miałam obawy, że wielki karton i cztery worki zapełnione szyszkami wystarczą na moje potrzeby klombowe, ale to była tylko kropla w morzu potrzeb. Bo wychodzi na to że szyszki są mało wydajne.
Nie mam porównania z korą, nigdy jej nie kupiłam, a tym bardziej używałam, ale jeśli potrzeba jej tyle co szyszek to musi być bardzo droga inwestycja....
Myślę ze nie jest ot 1:1 bo kora nie zmniejsza dwukrotnie objętości podczas wilgotnego okresu, ale jeśli potrzeba jej nawet połowę mniej niż szyszek to i tak jest dużo.
Spacerków, żeby wypełnić moje klomby, zakładam będzie jeszcze na co najmniej dwadzieścia, więc to potencjalnie 20 sesji ale że zima zaczyna deptać po piętach nie mogę przedłużać to w nieskończoność, czekając na kolejne ubranka. Szkoda.


Wracając do TfF.
No kto mógł najlepiej pasować do brudnego różu?
No Daria.
No a jeśli do brudnego różu dodamy bardzo wieczorową porę sesji (około godziny 18:00) w lesie, jesienną porą, prawie o zmierzchu, to kto może to udźwignąć?
No Daria.
(OK, jeszcze Summer, ale niekoniecznie z różem no i przecież ona już prezentowała sukienkę z tej kolekcji).
No a że ławeczka w tle dodatkowo wsparła fizycznie rozruszane stawy to co wyszło z tego mix'u?
No pełen sukces i Daria jako jego matka :)
(przynajmniej moim skromnym zdaniem)




















poniedziałek, 6 października 2014

I znów trochę egzotyki...

Żeby nie było tak pusto, żeby Beti choć na moment pojawiała się jeszcze na tym blogu - tak, tak jestem sentymentalna, to moja pierwsza B i proszę również pamiętać że lala jako manekin do przymiarek ma ze mną kontakt najczęstszy - uprzejmie donoszę, ze obecnie pracuję nad kontynuacją kolekcji Urban Africa, a obiecałam sobie że zapowiedzi będą właśnie należały do Beti skoro z powodu swojej sztywności na sesjach kolekcyjnych się raczej nie pojawi.


Tym razem stawiam na zupełnie inny materiał (10 zeta za metr to jak darmo) i nieco inne, bardziej eleganckie stylizacje :) ale starczy tej paplaniny....
Beti czyń swą powinność:











Również nie może zabraknąć tu zapowiadanej wczoraj fotki z moim nowym tajnym projektem, a nawet dwoma, tylko że ten drugi czeka na części i nie może zostać ukończony w najbliższej przyszłości



Time for Fun dla Anji

Udało mi się opanować pierwszą sesję Time For Fun  i od razu pomyślałam sobie ze gdyby Anja była ludzką modelką, taką która ma do opłacenia rachunki za mieszkanie, energię, śmieci, komórkę i jedzonko oraz niekoniecznie udane sesje w ostatnim czasie będące jedynym źródłem utrzymania, to te zdjęcia niekoniecznie byłyby dla Anji zabawne.
Oczywiście nie można zapomnieć że ostatnia sesja w słodko-rockowym stylu zakończyła się pełnym sukcesem, ale sukienką TFF wróciłam do grzecznych stylizacji zwiększając tym samym ryzyko potencjalnej wpadki.
Tak już na marginesie zaczęłam się zastanawiać skąd te trudności z Anją przed obiektywem. Na pewno dużo robią same ubranka, ale myślę sobie, czy jej teoretycznie niezaprzeczalny atut unikalnych zamkniętych ust nie jest powodem jej problemów. To byłaby ironia...


A skoro tyle problemów i ryzyka z tą modelką to czemu po raz kolejny trafia przez aparat?
Że niby poszukuję twardych argumentów do zakupu nowej lali?
Że jako perwersyjna małpa czerpię dziką satysfakcję z kopania leżącego?
Że mam podprogową słabość do blondynek?Że bezmyślnie biorę pierwszą lepszą lalę za giry do plecaka potwierdzając brak własnych procesów myślowych?
nieeeeee.........


Pewnie że fajnie byłoby zostać posiadaczka nowej, nieopatrzonej lali ze sztywnymi stawami, najlepiej grzywką i najpewniej uśmiechniętą. Ale zawsze każdy kolejny zakup to wielka niewiadoma czy kończyny ładnie sklejone bez pęknięć, czy stawy są, czy udało się wyłapać ruchliwość na piersiach. To wychodzi dopiero po rozpakowaniu zakupionego już pudełka, więc wcale się nie palę. Satysfakcji z perwersji również nie odczuwam, a blond kocham, zdecydowanie, jednak w wersji Prad Pitt w Joe Black :)
Anja oczywiście została wybrana do tej sukienki z powodu zimnego make-up'u. Ona najbardziej pasowała do zimnej szarości, a ja jestem zdjęciową optymistką i wierzę, że każdy może mieć udane zdjęcie lub dwa. Czasem potrzeba tylko więcej nakładów pracy, czasu lub pracy i czasu :) :).


Pogoda byłą piękna, prawie letnia, świeciło słońce. Zdarza się że takie warunki pomagają na sesji, tutaj nie przeszkadzało :).
Wynik mnie satysfakcjonuje. No i ta ławeczka.......






'
















niedziela, 5 października 2014

Ja to jestem nieodpowiedzialna....

Jutro mam wolne przedpołudnie i zamiast przeglądać, szperać i kopać w poszukiwaniu inspiracji na pierwsze jesienne zestawy ja marnuję czas na pierdoły.
A jeśli o zestawach mowa.... właśnie - od dzisiaj będą to zestawy ubrań, komplety, paczuszki czy tam co mi do głowy przyjdzie ale nie outfit'y i nie na tym koniec. Chcę tu podjąć pewne zobowiązanie. Wiem że moje kolekcje mają głównie angielskie nazwy. Może to z powodu nieplastyczności mojego języka w obszarze modowym, a może to silny wpływ mojego lalkowo-modowego guru pani Dagamo. Tak czy owak kolekcje pewnie będą nadal nazywane z angielska, za to chcę na tym blogu walczyć o czystość języka polskiego w zamieszczanej prozie.
No szlag mnie trafił wczoraj jak Pan Czarnecki - dla niewtajemniczonych w świecie polityki - poseł PiS, który nie wiem jakim cudem startował z list z wielkopolski, na dodatek, dostał się do europejskiego parlamentu. Ponieważ to już jego druga kadencja za pensje, diety i dodatki wypłacane zarówno w europejskiej walucie jak i z europejską hojnością Pan europoseł uwielbia pojawiać się w TV sprzedając pozornie spokojny, wyważony, niezwykle inteligentny i europejski wizerunek polityka.
Zdanie zaprzecza zdaniu, wywód zaprzecza wywodowi, ale za to czuć wielki świat kiedy z ust wyżej wymienionego pada określenie "ten wasz imposibilizm" który powtórzony zostaje jeszcze ze trzy razy w celu podkreślenia jego ważności. No brawo dla Pana któremu przez 4 lata udało się poznać nowe słówko w obcym języku, ale ja tego kur*** nie kupuję (szkoda że prosty lud tak). Dlatego zdecydowałam się walczyć tutaj o polskość polskiego :)
Wracając jednak do wątku głównego.
Budzik już ustawiony na 6:30, ale co z tego jak żaden wykrój nie jest jeszcze nawet w fazie projektu, nie mówiąc o wycięciu czy sfastrygowaniu. Mało tego. Zdaje sobie z tego sprawę a nic w tym kierunku nie robię. Zamiast wykrajać cieplutkie sweterki (na które zgłoszone zostało przedwczoraj zapotrzebowanie od jednej z czytelniczek ja robię.......
- i tu powinna pojawić się piękna fotka, która mówiłaby tysiącem słów, ale przecież mój komputerek tego nie udźwignie :( :(
Ale żeby nie trzymać Was nieskończenie w oczekiwaniu przygotuję dziś foteczki, które trafią na bloga z jutrzejszym wpisem zapowiadającym kolejną odsłonę prezentowanej już kolekcji.
Tymczasem, okazując łaskawe serce, powiem tylko że fotel (komplet do zaprezentowanej już na blogu kanapy), który efektem końcowym nie spełnił nawet minimum moich oczekiwań, pozostając w strefie " do poprawy" ponad pół roku, doczekał się w końcu liftingu. I to  bardzo poważnego. Pracuję nad nim (w ukryciu) już trzy dni a jak dobrze pójdzie efekt będzie można zobaczyć już jutro :D :D


Szkoda tylko, ze nie zrobiłam zdjęcia "przed metamorfozą".


I druga rzecz która przyszła mi do głowy, a o której ZAWSZE zapominam pojawiając się w empik'u czy na regałach z prasą w Tesco.
Jeszcze małymi, ale zawsze kroczkami zbliża się koniec roku. Gdyby którejś z czytelniczek rzucił się w oczy ogromny kalendarz z fajnym widokiem na naturę, czy New York wiszący na ścianie u koleżanki, babci, czy biurze będę wdzięczna za podrzucenie w styczniu 2015. Jest szansa że taki widoczek może stać się świetnym tłem do moich kolekcji.
Ale musi być większy od Panien B.
Będę wdzięczna za wsparcie :)


DO zobaczenia jutro, bo nie wyobrażam sobie, żeby po takim wprowadzeniu którakolwiek z czytelniczek oparła się chęci obejrzenia mojego ostatniego projektu  ;P  na jutrzejszym wpisie


czwartek, 2 października 2014

Lato wróciło/wróciła

Poleciała "Lato" na letnią seshodowlijeszcze jako Time For Fun....
Summer to mój czarny koń, na dodatek koń trojański mojej modelowej stajni (cóż za trafne i błyskotliwe porównania.... ach ta moja lekkość jeżyka  ;) )
Ale dosyć o mnie, nie ten blog.


Gdy przeglądałam wynik jej sesji to tylko jedno przychodziło mi do głowy: kurczę blade. Znowu.
Oczywiście sesja ponownie w lesie, bo nie ma żadnej szansy na samotność w ogrodzie. Nie mogę doczekać się montażu furtki, przynajmniej już nie każdy będzie mógł sobie wejść na działkę kiedy doczekam się wolnego dnia.
Tym razem miałam również asystenta a Summer współmodela. Tak, tak, życie na wsi wyklucza absolutnie resztki poczucia  anonimowości. Człowiek nawet nie może przejść spokojnie 200 metrów do lasu żeby się na kogoś nie natknąć. Ale nie mogę narzekać, bo mój asystent przynajmniej nie poleci zaraz do wsi i nie rozpapla wszystkim, że Dex lata do lasu z lalkami w plecaku.
Tym razem okazał się nawet pomocny.
Jak zwykle, za każdym razem, praca "z" i nad tą Panną B. jest czystą przyjemnością. Zdjęcia powstają z taką łatwością i lekkością że często zapominam że Summer jest tyko malutką plastikową lalką a nie prawdziwą modelką która świetnie współpracuje z obiektywem. Z każdym kolejnym zdjęciem wyświetlanym na ekranie aparatu tracę kontakt z rzeczywistością i kiełbaskuje mi się wyczucie skali. I to Prado pojawiając się właśnie w jednym z kadrów pokazał jak malutka jest ta lalka i że to tylko lalka. Aż sama byłam zaskoczona jak z Summer można się zatracić :)
Zobaczcie zresztą same/ sami :)


Na całe szczęście praca po raz kolejny zajęła mi minimum planowanego czasu, przez co nie zostałam przyłapana na klęczeniu z laleczką przez oficjalną właścicielkę pieska która nieoczekiwanie pojawiła się w lesie. Wrrrrr









 
i na koniec domowe, z własnej hodowli i co najważniejsze!!!!! ŚWIEŻO ZERWANE