No to czas przyznać się do tej meblowej porażki.....
Te czarne deszczułeczki, tak śliczny i ambitny plan poszedł się.... właściwie to na szczęście nie bujać a tylko porozklejać, więc może coś da się odzyskać.
Miało wyjść to:
a okazało się wielgachną klatką dla jakiegoś niezidentyfikowanego stworzenia. Niestety pojedyncze deseczki były zbyt malutkie na takie rozwiązanie, za to sklejane podwójnie były jakąś masakrą.
O ogrodowym komplecie, przynajmniej w takim wydaniu mogę zapomnieć, ale że sezon, możnaby spokojnie powiedzieć, za nami, wiec do wiosny może jeszcze wpaść coś nowego do głowy. No szczególnie że Ania w swoim komentarzu już mnie zainspirowała do wykonania próbnych wiklin a potem ich splecenia :)
Tymczasem miniaturek jest coraz więcej w moim domu. Nawet pokusiłam się o wykonanie mini miski. Przypomniałam sobie ostatnio lekcje techniki w podstawówce i lepienie z pomoczonych kawałków papieru :)
Muszę ją tylko jakoś ozdobić bo faktura nie jest na tyle gładka, żeby miska mogła zostać w takim stanie. Najgorzej że głupolek (czytaj ja) od razu posmarowałam ją na czarno więc już żadne zwierzęce motywy w jaśniejszych kolorach są niewykonalne :(
Zostaje tylko brokat..... dlatego się waham.
Tutaj dyskretnie chciałam zauważyć że jest to pierwsze zdjęcie z moim prywatnym znakiem wodnym :) :)
Nowy komputerek hula jak robocik: działa program na dodawanie znaków wodnych, działa dodawanie zdjęć z aparatu na blog - pełna kultura pracy.
No i chciałam się z Wami podzielić mój wczorajszą przygodą w Pile.
Takie rzeczy tylko u mnie.
Że pogoda ładna była, słoneczko grzało, witaminka D aż odczuwalnie się namnażała wewnątrz mnie, postanowiłam pewnie po raz ostatni wybrać się rowerem do Piły. I nie tylko o słońce chodziło, ale głównie i przede wszystkim o kondycje + kalorie oraz możliwość dosyć komfortowego objazdu wszelkich interesujących mnie sklepików (a przecież cuksy na hallowen będą musiały być, bo tutaj czegoś takiego w sklepikach nie uraczysz, a dzieciarnia może pukać do drzwi). A samochodem to nie robota. Nie dość ze się człowiek nałazi, jeszcze dodatkowo najeździ, nadenerwuje na współużytkowników dróg, na małe miejsca parkingowe. A z rowerem..... mobilnie, szybko, łatwo, bez kłopotów......
No w moim wykonaniu, niekoniecznie.
Dojazd do miasta - rewelka.
Biedronka - nieco mniej. Liczyłam na super promocje cukierków na wagę, a tam tylko michałki po 18 złotych. Mi tam wszystko jedno, mogłyby być nawet michałki, ale na boga, to jedne z najcięższych słodyczy. Pół malutkiej torebki ważyło 2 kilogramy. Nie będę cudzym dzieciakom kupowała cukierków za prawie pół stówki
Pasmanteria i materiały w Merkurym -sukces. Zakupiłam ciekawą cieniowaną jesiennie kolorową wełenkę, piękny błękicik, żałuje że nie skusiłam się na bordo, bo by mi pasowało do powstającej kolekcji, ale na razie wystarczy. Z Merkurego wyszłam z dwoma kawałkami materiałów na dwie kolejne sofy :)
Vivo - droga genialna, wnętrze odrobinkę rozczarowujące bo wyszłam z gołymi rękoma.
Tesco - i tu zaczyna się katastrofa. Myślałam że nogi mi odpadną. Ciężko było tam dojechać jak nigdy. Zaczęłam nawet wątpić czy znajdę siłę, żeby rowerem wrócić do domu. Jakby ktoś klątwę na mnie rzucił. Miałam ochotę na pewien elegancki płaszczyk, ale elegancki to on pozostał tylko na zdjęciu. Cukierków, wyjątkowo jak na ten sklep, oczywiście nie było. Na szczęście empik uratował honor i udało mi się dostać patyczki o których od dawna już myślałam. Wyszłam i tak odrobinę rozczarowana, ale wsiadłam na rower i ani kroku dalej. Nie dość że tył mi dudni jak w starym aucie, nie dość że dupa podskakuje na każdej pojedynczej kostce brukowej to przy nieproporcjonalnie dużym wysiłki ja prawie nie jadę. Odwracam się i kapeć..... kompletny totalny, absolutny kapeć. Ani grama powietrza. I od razu genialna myśl, dlaczego nie zabrałam ze sobą pompki. MP3 jest, odblaski są, zamkniecie do roweru jest, dodatkowe światła są, ale dlaczego do cholery nie ma pompki !!!! Telefon, też oczywiście na samym dnie plecaka, zawalony zakupami które trzeba wywalić na chodnik. Wyjścia nie miałam, wywaliłam, zadzwoniłam po pomoc. Na szczęście w nieszczęściu było to przed 16:00 więc istniała szansa zabrania się z rodzicielem, bądź podrzucenia mu chociażby zakupów i poprowadzenia roweru pieszo.
Udało się, a miałam nawet jeszcze pół godzinki na ostateczne zakupy w interku czy kauflandzie. Rower doprowadziłam do galerii, udałam się szybciutko na zakupy. Tu na moje szczęście wybór z cuksami był większy, szczególnie w wadze lekkiej (bo piórkowej nie znalazłam). Dodatkowo rozpędziłam się tam z owocami, warzywami i spożywką. Tak bardzo, że nie byłam w stanie wrzucić zapakowanej torby na bagażnik. Nie miałam siły. Zawiesiłam torbę na kierownice i w pozycji półleżącej, "na pijaka" (zakupy były tak ciężkie że nie panowałam nas skręcającą się kierownicą), wężykiem doszłam, już mokra jak szczur, do przejścia na pasach. I kiedy widziałam już autko czekające na mnie na kauflandzkim parkingu, kiedy już nawet to wszystko zrobiło się jakieś lżejsze urwało mi się ucho od torby. Myślę sobie że Bóg nie pozwoli na kolejny psikus. W końcu dostałam od niego już oponkę w dniu dzisiejszym, na dodatek rano byłam czyścić groby, więc to był dzień z dobrymi uczynkami, nie może mnie nic więcej spotkać. Szczególnie że na górze mam jabłka, grejfruty, cytryny, kalafior, warzywka genialne do turlania się po płaskiej ulicy. Ale dam radę, uda mi się. Przejdę jeden pas na migającym zielonym, odetchnę i odsapnę na wysepce czekając na drugie zielone, dojdę do auta a wtedy niech się dzieje co chce. I robię krok z krawężnika i koło opada z krawężnika i odpada drugie ucho. I tak jak myślałam - jabłuszka i cytryny się poturlały, mleka, galaretki, budynie, chemia, serki, twarożki, puszki z kukurydzą i ananasami poleciały na drogę.
I żeby auta poczekały jak zbiorę zakupy.... prawie mi po plecach jechały a drugi pas zignorował nawet te wszystkie leżące owoce. Musiałam czekać na drugie zielone żeby tą resztę pozbierać. A to przecież nie był koniec. Bo przecież trzeba to przenieść i przewieźć. I jak podrzucić na koszyczek tą samą torbę z zakupami, której przy unieruchomionym rowerze i dwoma uszkami nie byłam w stanie, a teraz nawet nie mam o co oprzeć roweru. I c o tu robić....
Pomocy znikąd, jak zwykle zresztą, a radzić sobie trzeba.
No to znów wywalam zakupy w poszukiwaniu jakiś reklamóweczek, które mogłabym zawiesić na kierownicy dorzucając tam coś z torby. Są przecież jeszcze kieszonki. Małe bo małe, ale zawsze cztery, ostatecznie można coś i za koszulkę wrzucić. Tak też zrobiłam. I kiedy już udało mi się odciążyć porwaną torbę tak że byłam w stanie wrzucić ją na bagażnik pojawił się..... ojciec który szukał mnie w interku.
Taka przygoda mnie złapała :)
Cukierki na szczęście dojechały niezniszczone i już czekają w wiatrołapie na ewentualne dzieciary w piątek.
Pasmanteria i materiały w Merkurym -sukces. Zakupiłam ciekawą cieniowaną jesiennie kolorową wełenkę, piękny błękicik, żałuje że nie skusiłam się na bordo, bo by mi pasowało do powstającej kolekcji, ale na razie wystarczy. Z Merkurego wyszłam z dwoma kawałkami materiałów na dwie kolejne sofy :)
Vivo - droga genialna, wnętrze odrobinkę rozczarowujące bo wyszłam z gołymi rękoma.
Tesco - i tu zaczyna się katastrofa. Myślałam że nogi mi odpadną. Ciężko było tam dojechać jak nigdy. Zaczęłam nawet wątpić czy znajdę siłę, żeby rowerem wrócić do domu. Jakby ktoś klątwę na mnie rzucił. Miałam ochotę na pewien elegancki płaszczyk, ale elegancki to on pozostał tylko na zdjęciu. Cukierków, wyjątkowo jak na ten sklep, oczywiście nie było. Na szczęście empik uratował honor i udało mi się dostać patyczki o których od dawna już myślałam. Wyszłam i tak odrobinę rozczarowana, ale wsiadłam na rower i ani kroku dalej. Nie dość że tył mi dudni jak w starym aucie, nie dość że dupa podskakuje na każdej pojedynczej kostce brukowej to przy nieproporcjonalnie dużym wysiłki ja prawie nie jadę. Odwracam się i kapeć..... kompletny totalny, absolutny kapeć. Ani grama powietrza. I od razu genialna myśl, dlaczego nie zabrałam ze sobą pompki. MP3 jest, odblaski są, zamkniecie do roweru jest, dodatkowe światła są, ale dlaczego do cholery nie ma pompki !!!! Telefon, też oczywiście na samym dnie plecaka, zawalony zakupami które trzeba wywalić na chodnik. Wyjścia nie miałam, wywaliłam, zadzwoniłam po pomoc. Na szczęście w nieszczęściu było to przed 16:00 więc istniała szansa zabrania się z rodzicielem, bądź podrzucenia mu chociażby zakupów i poprowadzenia roweru pieszo.
Udało się, a miałam nawet jeszcze pół godzinki na ostateczne zakupy w interku czy kauflandzie. Rower doprowadziłam do galerii, udałam się szybciutko na zakupy. Tu na moje szczęście wybór z cuksami był większy, szczególnie w wadze lekkiej (bo piórkowej nie znalazłam). Dodatkowo rozpędziłam się tam z owocami, warzywami i spożywką. Tak bardzo, że nie byłam w stanie wrzucić zapakowanej torby na bagażnik. Nie miałam siły. Zawiesiłam torbę na kierownice i w pozycji półleżącej, "na pijaka" (zakupy były tak ciężkie że nie panowałam nas skręcającą się kierownicą), wężykiem doszłam, już mokra jak szczur, do przejścia na pasach. I kiedy widziałam już autko czekające na mnie na kauflandzkim parkingu, kiedy już nawet to wszystko zrobiło się jakieś lżejsze urwało mi się ucho od torby. Myślę sobie że Bóg nie pozwoli na kolejny psikus. W końcu dostałam od niego już oponkę w dniu dzisiejszym, na dodatek rano byłam czyścić groby, więc to był dzień z dobrymi uczynkami, nie może mnie nic więcej spotkać. Szczególnie że na górze mam jabłka, grejfruty, cytryny, kalafior, warzywka genialne do turlania się po płaskiej ulicy. Ale dam radę, uda mi się. Przejdę jeden pas na migającym zielonym, odetchnę i odsapnę na wysepce czekając na drugie zielone, dojdę do auta a wtedy niech się dzieje co chce. I robię krok z krawężnika i koło opada z krawężnika i odpada drugie ucho. I tak jak myślałam - jabłuszka i cytryny się poturlały, mleka, galaretki, budynie, chemia, serki, twarożki, puszki z kukurydzą i ananasami poleciały na drogę.
I żeby auta poczekały jak zbiorę zakupy.... prawie mi po plecach jechały a drugi pas zignorował nawet te wszystkie leżące owoce. Musiałam czekać na drugie zielone żeby tą resztę pozbierać. A to przecież nie był koniec. Bo przecież trzeba to przenieść i przewieźć. I jak podrzucić na koszyczek tą samą torbę z zakupami, której przy unieruchomionym rowerze i dwoma uszkami nie byłam w stanie, a teraz nawet nie mam o co oprzeć roweru. I c o tu robić....
Pomocy znikąd, jak zwykle zresztą, a radzić sobie trzeba.
No to znów wywalam zakupy w poszukiwaniu jakiś reklamóweczek, które mogłabym zawiesić na kierownicy dorzucając tam coś z torby. Są przecież jeszcze kieszonki. Małe bo małe, ale zawsze cztery, ostatecznie można coś i za koszulkę wrzucić. Tak też zrobiłam. I kiedy już udało mi się odciążyć porwaną torbę tak że byłam w stanie wrzucić ją na bagażnik pojawił się..... ojciec który szukał mnie w interku.
Taka przygoda mnie złapała :)
Cukierki na szczęście dojechały niezniszczone i już czekają w wiatrołapie na ewentualne dzieciary w piątek.
P.S. Cuksy są z telefonu dlatego bez znaku wodnego